Rozdział 12

174 19 0
                                    

 — Nie pamiętam swoich prawdziwych rodziców. Mama była najbliższa t-temu, co uważałem za rodzinę.

— Mary Lou?

— Tak.

Zbliżał się koniec lutego, a odkąd się poznali, minęły już prawie dwa miesiące. Dzień był przyjemny jak na tę porę roku — nieszczególnie ciepły, ale suchy i bezwietrzny — postanowili więc zażyć trochę świeżego powietrza, dlatego udali się na dach budynku, by cieszyć się kubkiem gorącego kakao w promieniach zimowego słońca. Dara zupełnie nie spodziewała się tego, co nadeszło niedługo potem.

— Nie pamiętam, kiedy mnie przygarnęła. Nie wiem też, kiedy po raz pierwszy zrobiłem coś, co jej się nie spodobało, ale p-pamiętam jej złość. Często się na mnie złościła...

Spojrzenie miał wlepione nieruchomo w jeden punkt, gdzieś daleko na horyzoncie, wysoko ponad miejskimi zabudowaniami. Ona siedziała obok, wpatrzona w niego, starając się nie uronić ani słowa, ani nie przerywać mu zbyt często, choć emocje się w niej burzyły. Nie zamierzała jednak przeszkadzać, skoro w końcu odważył się mówić o tym tak otwarcie.

— Na początku byliśmy sami. Pamiętam, że kiedyś często sz-szukałem jej uwagi. Rysowałem, opowiadałem o swoich snach i o tym, co widziałem, ale n-nie wszystko co robiłem jej odpowiadało. Nie podobały jej się bajki, których chciałem słuchać i w końcu w ogóle przestała je opowiadać. Nie lubiła, gdy byłem nieposłuszny, albo kiedy mówiłem za dużo. Nazywała mnie wtedy niegrzecznym chłopcem i patrzyła tak... tak, że aż ciarki chodziły po plecach. Wierzyłem jej i nie odzywałem się więcej, mając nadzieję, że ma dobry humor. Jeśli miała z-zły, mówiła, że będę smażył się w piekle.

Zamilkł, wpatrując się w trzymany w dłoniach kubek, którego zawartość przestała już parować. Gładził kciukiem jego brzeg, próbując się uspokoić.

— Raz powiedziałem, że mnie to nie obchodzi — spuścił głowę. Jego głos drżał. — Uderzyła mnie wtedy w twarz. Nigdy wcześniej nie robiła tego tak... bez przygotowania.

Dara bała się choćby poruszyć, by go nie speszyć.

— Na początku mnie przepraszała — odezwał się znów, sprawiając, że cichutko odetchnęła z ulgą. — Biła mnie, ale zaraz potem wycierała łzy, p-przytulała, uspokajała. Mówiła, że to dla mojego dobra. Że Bóg nakazuje karać nasze grzechy, bo to uczy nas pokory. Wtedy jeszcze myślałem, że mnie kochała... później przestała przepraszać, a ja zacząłem wierzyć, że zrobiłem coś bardzo, bardzo złego. Że już na to nie zasługuję.

Kiedy przygarnęła Chastity było jeszcze gorzej, bo ciągle mnie do niej porównywała. Ona była grzeczna i dobra. T-to, co robiła, często wywoływało uśmiech na twarzy mamy. Nie biła jej tak często. Zazdrościłem jej — pociągnął nosem, otarł go szybko wierzchem dłoni. Piętą wybijał szybki, niespokojny rytm. — To też się mamie nie podobało.

Odwrócił twarz tak, że nie mogła jej zobaczyć. Drżał cały i nadal przytupywał nerwowo.

— Tak strasznie się jej wtedy bałem — wyszeptał, łamiącym się głosem. — Brzydziłem się swoim strachem i tym, że nie umiałem się jej postawić, ale nie potrafiłem nic na to poradzić. Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden chłodny ton w jej głosie i od razu czułem się z-zupełnie bezsilny. Wiedziałem, co się zaraz stanie, uciekałem przed nią, chowałem się. Prosiłem, błagałem tak wiele razy, ale wtedy zawsze było tylko gorzej... Pamiętam też, że Chastity obserwowała nas czasami. Widziałem jak się wtedy uśmiechała. Nienawidziłem jej.

Przerwał, niezdolny dłużej panować nad emocjami. Dara, porażona tym, co czaiło się w jego tonie, przysunęła się troszkę bliżej.

— Nie zmuszaj się, jeśli nie czujesz się na siłach. Nie musisz mówić więcej. Rozumiem, że możesz nie chcieć. To nic takiego — powiedziała cicho, ale on tylko pokręcił głową, zamykając oczy. Na jego twarzy znów malowała się determinacja, pojęła więc, że potrzebuje po prostu trochę czasu, żeby się uspokoić.

— Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że się uczyła, obserwując nas — zaczął w końcu. — Często patrzyła na mnie tak samo, jak mama, zachowywała się jak ona, szczególnie wobec Modesty. Czasami też nas biła. Niekiedy uchodziło jej to na sucho i mama patrzyła na nią z zadowoleniem. Niekiedy obrywała za to, że próbowała.

Tylko Modesty mnie rozumiała. Ona też była tym niegrzecznym dzieckiem, niewychowanym i okropnym, zasługującym na karę za każde przewinienie. Ale była dużo odważniejsza ode mnie. Nie bała się mamy tak, jak ja. Często stawała w mojej obronie. Zdarzało się nawet, że sprzeciwiała się tylko po to, żeby sprawdzić, czy zostanie ukarana... Mama nigdy jej nie odpuszczała, ale czasem miałem wrażenie, że to też jej się podobało. Opór, jaki jej stawiała. Z niej też była odrobinkę dumna. Ale nie ze mnie. Nigdy nie ze mnie. Zrozumiałem dlaczego, dopiero gdy... kiedy...

Jego głos znów się załamał i tym razem było gorzej. Zaczął płakać cicho, chowając głowę w ramionach.

— Mogę cię objąć? Chcesz tego? — zapytała. Przytaknął, więc ostrożnie wyjęła kubek z jego zmarzniętych dłoni i odstawiła na bok, razem ze swoim. Potem dotknęła jego ramienia i ostrożnie przyciągnęła do siebie, owijając ramiona wokół jego szyi. On objął ją w talii i wtulił się w przestrzeń między jej szyją, a ramieniem. Trwali tak, dopóki nie doszedł do siebie.

— Dziękuję, że mi o tym wszystkim opowiedziałeś, Credence — powiedziała, gdy wyplątali się już ze swoich objęć i usiedli wygodniej. Patrzyła na niego, uśmiechając się ciepło. — Wiem, że było to dla ciebie bardzo trudne, ale jestem ci naprawdę wdzięczna. I dumna, że znalazłeś w sobie tyle siły.

Nic nie odpowiedział. W ogóle nic nie mówił przez jakiś czas, poszła więc za jego przykładem, ale widziała i czuła, że nadal potrzebował odrobiny bliskości.

— Chcesz potrzymać mnie za rękę? — zapytała. Kąciki jego ust minimalnie się uniosły i po raz kolejny pokiwał głową, splotła więc ich dłonie i palce, jednocześnie opadając na nagrzane słońcem dachówki za ich plecami. Credence zrobił to samo. Westchnęła z zadowoleniem, czując jak ich ciepło przebija się przez warstwę zimowego płaszcza i dociera do skóry. Zamknęła oczy.

— Dlaczego zawsze pytasz? — usłyszała, uchyliła więc jedną z powiek, by kątem oka zerknąć w jego stronę. Nie patrzył na nią. Patrzył w niebo.

— O czym mówisz? — zagadnęła, ciekawa.

— Kiedy chcesz mnie dotknąć — wyjaśnił. — Pozwoliłem ci, ale ty nadal pytasz o to za każdym razem. Nie rozumiem, dlaczego.

Zaśmiała się cichutko, poprawiając trochę ułożenie głowy. Pod wpływem ruchu dachówki zaklekotały cicho.

— Z bardzo wielu powodów — odparła, ale wiedziała, że to za mało, dlatego zaraz pospieszyła z konkretniejszym wyjaśnieniem. — Bo zgoda wyrażona raz nie znaczy, że zawsze wolno zachowywać się tak samo. Bo czuję, że tego potrzebujesz, ale nie wiem, czy tego w danej chwili chcesz. Bo ja tego chcę, ale nie wiem, czy ty też.

Odwróciła się i spojrzała prosto na niego. Gdy ponownie się odezwała, jej głos stracił rozbawione tony i brzmiał teraz poważniej i ciszej. Dało się też usłyszeć w nim troskę.

— Ponieważ ty nadal boisz się mnie dotknąć albo przytulić, nawet jeśli bardzo tego potrzebujesz. I dlatego, że nigdy nie chciałabym działać wbrew twojej woli, a nie mam pewności, czy odważyłbyś się odmówić, gdybyś jednak nie miał na to ochoty.

Widziała jak zamrugał szybko kilka razy. Potem odwrócił się tak, jak ona, odnajdując jej spojrzenie.

— Mógłbym — odparł równie cicho. — Mógłbym odmówić.

Uśmiechnęła się, mrużąc lekko oczy.

— W takim razie nie będę już więcej pytać, o ile nie zajdzie taka konieczność. Ale trzymam cię za słowo — uniosła brwi i wskazujący palec wolnej ręki. — Oczekuję, że powiesz mi wprost, jeśli zrobię coś, czego nie będziesz chciał. Obiecuję zrozumieć i się dostosować. W zamian oczekuję tego samego. Czy taki układ ci odpowiada?

— T-tak — rzucił tylko. Uśmiechnęła się jeszcze raz.

— W takim razie mamy umowę, panie Barebone — dodała żartobliwie, na powrót zamykając oczy i odwracając twarz ku słońcu. — Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia.

if only for a momentOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz