Rozdział 8

192 21 2
                                    

 — W-wspominałaś, że poznałaś Tinę w szkole.

— Zgadza się.

— Ile miała wtedy lat?

— Policzmy — mruknęła, już rachując w głowie cyferki. — Ja miałam jedenaście, a ona była wtedy... szesnaście, jeśli dobrze liczę.

Przez chwilę wydawał się dziwnie zakłopotany, a słowa nie bardzo chciały mu przejść przez gardło. Kiedy w końcu zapytał, o co chciał, zrozumiała dlaczego.

— Ile lat ma t-teraz? — a po chwili dodał — Ile ty masz lat?

Czyli nawet tego nie wiedział.

Po raz kolejny poczuła, jak ogarnia ją złość wobec kobiety, która doprowadziła go do takiego stanu. Wiek niby nie był informacją bardzo istotną w sytuacji, w jakiej się znajdowali, więc mogła zrozumieć, jeśli po prostu nigdy nie był tym zainteresowany, ale myśl, że mógł bać się zapytać o coś tak banalnego obezwładniała ją, a niestety był to scenariusz bardzo prawdopodobny.

— Ja mam dwadzieścia jeden. Tina dwadzieścia sześć.

— I miałaś na myśli szkołę... magii, tak?

— Tak.

Siedzieli w salonie popijając herbatę. Było jeszcze dosyć wcześnie, a zarówno Tina, jak i Queenie miały wrócić dziś nieco później, więc oboje mieli trochę więcej czasu dla siebie i trochę więcej swobody w nieskrępowanym poruszaniu się po mieszkaniu, co było miłą odmianą od rutyny kilku poprzednich dni, które spędzili głównie na czytaniu książek w zaciszu jego pokoju oraz na dalszym oswajaniu się ze sobą nawzajem. Mogliby co prawda wychodzić częściej, ale choć Credence lubił siostry Goldstein i nie miał nic przeciwko ich obecności, to widać było, że w otoczeniu większej grupy ludzi czuje się bardzo nieswojo. Sam kilkukrotnie odrzucił propozycję spędzenia czasu razem z nimi, więc nie robili tego częściej, niż było to konieczne.

Teraz jednak siedzieli na sofie — ona rozparta wygodnie w jednym końcu, on, skulony po przeciwnej stronie — i rozmawiali. Niespiesznie co prawda, w jego tempie, czyli bez ponaglania i z długimi pauzami między kolejnymi pytaniami, ale niezaprzeczalnie prowadzili jakiś dialog. Dara była wręcz skłonna zaryzykować stwierdzenie, że choć nadal nie dzielił się własnymi przeżyciami, to dziś był dużo bardziej otwarty i chętny do wyciągania informacji, poznawania jej punktu widzenia.

— N-nie wiedziałem, że istnieje taka szkoła.

— I to nie jedna — odparła Dara z cieniem uśmiechu na ustach. — W samej Ameryce jest ich kilka, choć nie wiem, ile dokładnie... A inne są rozsiane po całym świecie. Ta, do której ja chodziłam, nazywa się Ilvermorny.

Wierzchem palca wskazującego potarła dolną wargę, przez chwilę dając się porwać wspomnieniom, a gdy ponownie się odezwała, głos miała jakby nieco rozmarzony.

— Według prawa czarodziejów nauka w naszych szkołach trwa siedem lat i tak jest wszędzie na świecie, ale każda szkoła na swój sposób trochę różni się od innych. W Ilvermorny rok szkolny rozpoczynaliśmy od wielkiej uczty. Tego dnia dzielono też nowych uczniów na grupy, czy też klasy, jak wolisz... My nazywaliśmy je domami, a każdy taki dom był jak mała, szkolna społeczność, mająca swoje zwyczaje i tradycje. Było ich cztery: Wampus, Gromoptak, Pukwudgie i Rogaty Wąż — wymieniła, kolejno prostując cztery palce. — Wszyscy mieszkaliśmy w wielkim zamku ukrytym w lesie, w górach, a każdy dom miał tam specjalne skrzydło tylko dla siebie, do którego mógł wejść tylko ten, kto znał hasło.

Westchnęła.

— To było niesamowite miejsce, Credence. Chciałabym, żebyś mógł je kiedyś zobaczyć.

— Gdzie można je znaleźć? — zapytał, po chwili milczenia. — Te szkoły... Gdzie one są?

— Ilvermorny znajduje się w Massachusetts, na szczycie Mount Greylock. Nie wiem, gdzie są inne. Położenie szkół jest zazwyczaj okryte wielką tajemnicą. Będąc ciekawskim można je niby jakoś znaleźć, ale mnie nigdy specjalnie nie korciło. Dowiedziałam się tylko, że jedna jest gdzieś w lesie deszczowym w Brazylii.

Wydawał się jednocześnie zafascynowany i zaskoczony tym, co mówiła, ale było w nim jeszcze coś, co w jakiś sposób zakłócało tę namiastkę entuzjazmu, nie była jednak w stanie go rozszyfrować. Po jakimś czasie padło kolejne pytanie.

— Jak was dzielono?

Dara uśmiechnęła się nieco szerzej niż zwykle.

— Wierz mi, lub nie, ale było to dla mnie bardzo stresujące przeżycie — zaczęła. — To była magiczna ceremonia. W Sali Wejściowej szkoły znajdowały się cztery kolumny ozdobione symbolami domów, a na podłodze pomiędzy nimi miejsce z mozaiką w kształcie węzła gordyjskiego, na którym trzeba było stanąć. Wtedy symbole domów podejmowały decyzję i jeśli któryś zareagował, wiadomo było, że wybrał danego ucznia dla siebie. One ożywały, Credence — wyszeptała, wspominając tamte chwile, czując znów ich magię — one naprawdę budziły się do życia. Oczy Węża lśniły jak dwa ognie, Pukwudgie podnosił swój łuk, Gromoptak poruszał skrzydłami, jakby chciał wzlecieć, a Wampus ryczał ogłuszająco.

Zaśmiała się cicho, czując jak ogarnia ją wzruszenie i nostalgia. W jego oczach zaś widziała, że bardzo chciał móc to sobie wyobrazić, ale chyba nie potrafił i to w jednej chwili zupełnie ją zdruzgotało. Zdała sobie sprawę, że mimo dobrych chęci zdecydowanie za daleko się zapędziła i już czuła konsekwencje swojego błędu. Zrozumiała też, czym było to dziwne uczucie, którego wcześniej nie mogła się pozbyć.

— Czy byli — zaczął powoli, ale przerwał od razu, jednak nie na tyle szybko, by nie zauważyła, że łamie mu się głos. On chyba też zdał sobie z tego sprawę, ale choć próbował nad tym zapanować, niewiele mu to dało.

— Czy byli tam ludzie tacy, jak ja? — dokończył, a ona po raz pierwszy poczuła na sercu ogromny ciężar. Wiedziała o co pytał, wiedziała już, co mu powie, ale w duchu przeklinała wszystkie świętości za to, że w ogóle musiała to robić.

— Chodzi ci o osoby z niemagicznych rodzin? — upewniła się cicho, a gdy przytaknął, odpowiedziała — Tak. Było tam dużo takich osób.

Nastała krótka chwila bardzo ciężkiego milczenia, a potem zadał kolejne pytanie.

— A sieroty?

— Były — odparła, czując jak po plecach przebiega jej zimny dreszcz. Serce zamarło jej w piersi.

— Więc dlaczego... dlaczego — zaczął, ale głos mu się załamał nim zdołał dokończyć. W brązowych oczach zobaczyła łzy.

— Nie wiem, Credence — wyszeptała, samej ledwo nad sobą panując. — Przepraszam, ale nie wiem.

Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak pierwsze łzy spływają mu po policzkach, nim skulił się i skrył twarz w ramionach. Potem słyszała już tylko dojmujące łkanie.

Nie miała pojęcia, jak to się stało, że został pominięty, że zniknął z systemu, ale miała ochotę krzyczeć o pomstę do nieba. Coś takiego nigdy nie powinno było się wydarzyć. Gdyby nie ten jeden błąd, mógłby wieść całkiem inne życie, a to, co go spotkało, prawdopodobnie nigdy by się nie zdarzyło. Gdyby nie ta pomyłka, mógłby być teraz szczęśliwy, tak, jak na to zasługiwał. Powinien żyć pełnią życia, a zamiast tego patrzyła na mężczyznę w sile wieku, który przez to życie został do szczętu złamany.

Nie myślała długo nad tym, co powinna teraz zrobić.

— Czy mogę cię objąć? — zapytała, czując suchość w gardle, a ułamki sekund, które minęły nim skinął głową, zdawały jej się wiecznością. Zaraz potem była już obok niego.

Jej dłonie odnalazły jego ramiona i wczepiły się w wełniany sweter. Nie była nawet pewna kto kogo przyciągnął, bo gdy tylko go dotknęła także wyciągnął ręce, zaskakując ja swoją gwałtownością, najwyraźniej desperacko pragnąc poczuć czyjąś bliskość. Przylgnął do niej, jakby chciał zniknąć, zapaść się w niej, przestać istnieć.

— Jestem tu. Jestem — szeptała, tuląc go do siebie i głaszcząc ciemne włosy.

Nie bój się. Nie martw. Jestem tu.

Ochronię cię.

if only for a momentOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz