Rozdział 33 (niezbetowany)

124 14 0
                                    

 — Dlaczego chce pani uzyskać przepustkę teleportacyjną w trybie nagłym, panno Smallwood?

Madame Picquery spoglądała na nią zza swojego wielkiego biurka w gabinecie prezydenckim, nonszalancko podpierając podbródek swoją smukłą dłonią. Dara za nic się nie spodziewała, że jej wniosek jakimś cudem trafi bezpośrednio do niej, ale widać nie doceniła desperacji amerykańskiego urzędu przestrzegania prawa.

— Czy to nie oczywiste? — zapytała, siląc się na oburzenie podszyte nutą obojętności. — Grindelwald uciekł, nie czuję się tu bezpiecznie. Chcę przeczekać burzliwy okres poza granicami kraju.

— Oczywiście ma pani do tego prawo, panno Smallwood — zaczęła Picquery łagodnie — Rozumiem, że pani wiara w naszą zdolność zapewnienia społeczeństwu należytego bezpieczeństwa mogła zostać zachwiana po tym, co wydarzyło się zeszłej nocy... i może uwierzyłabym w tę wersję, gdyby nie pani krzywoprzysięstwo i posiadania przez nas wiedza na temat aktualnego miejsca pobytu pana Barebone.

Kobieta splotła dłonie na blacie przed sobą i pochyliła się ku niej, wbijając w nią badawcze spojrzenie ciemnych oczu.

— Rozumiem, że miała pani nadzieję, że poniechaliśmy śledztwa, jak również stałej obserwacji pani osoby. Rozumiem, że liczyła pani, że przy aktualnie panującym chaosie ten wniosek przejdzie bez echa. Ale może skończymy już tę zabawę i powie mi pani, dlaczego naprawdę chce opuścić kraj tak nagle? Czy może powinnam raczej postarać się o kolejną dawkę veritaserum?

Dara zacisnęła zęby, czując jak krew pulsuje jej w skroniach, dając zaczątki potwornego bólu głowy. Nie chciała nic mówić. Po stokroć wolałaby trzymać się pierwotnej wersji, ale widziała i czuła, że z każdą sekundą Picquery jest coraz mniej tolerancyjna, coraz mniej otwarta na współpracę i bała się, że jej własny upór przekreśli jakąkolwiek możliwość na opuszczenie Ameryki, o ile w ogóle jeszcze wchodziło to w grę. Bała się też, co to może oznaczać dla Credence'a. Nie miała jednak innego wyjścia.

— Dobrze. Dobrze. W porządku — wydusiła z siebie w końcu, czując dopadającą ją kompletną rezygnację. — Wydaje mi się, że tak czy siak Credence już wie o Grindellwalt'cie, ale muszę mieć pewność. Chcę go odnaleźć, chcę... muszę go ostrzec. Pani Prezydent...

Spojrzała na kobietę błagalnym wzrokiem.

— Wiem, że gdyby miała pani wtedy wybór, nie skazałaby go pani na śmierć. Wiem, że zna pani jego historię i mu współczuje, mimo obowiązków, jakie na pani ciążą. A teraz, gdy Grindellwald jest na wolności, Credence znowu jest w niebezpieczeństwie. I jemu i nam grozi powtórka z wydarzeń sprzed kilku miesięcy. On musi się o tym dowiedzieć. Musi mieć świadomość zagrożenia. Pani Prezydent, proszę. Ja...

Przez chwilę zawahała się, czując, że na słowa cisną jej się usta, których nie chciała wypowiadać. Potem kontynuowała, nieco ciszej, w nieco innym kierunku. Niekoniecznie z mniejszą dozą emocji.

— Ja muszę go znaleźć. Nie zamierzam go tu sprowadzać. Może nawet sama nie wrócę przez dłuższy czas, a nawet jeśli, to na pewno nie z nim. Ale muszę wiedzieć, że jest bezpieczny.

Cisza, która nastąpiła potem, była ciężka i trwała długo. Bardzo długo. W tej ciszy obie kobiety wpatrywały się w siebie, prawie bez mrugnięcia okiem, obie smutne i zmęczone, ale każda na swój własny, indywidualny sposób. Dara była pierwszą, która przerwała milczenie.

— Pani Prezydent, proszę — powiedziała, cicho, ale z naciskiem. Picquery patrzyła na nią jeszcze chwilę, po czym westchnęła głęboko, odchylając się do tyłu i prostując plecy. Chwyciła w dłoń gęsie bażancie pióro, umaczała jego koniec w atramencie i złożyła zamaszysty podpis na dole pergaminu. Machnięciem różdżki wyczarowała plamę wosku, na której odcisnęła pieczęć Kongresu.

— Wie pani, co robić dalej — powiedziała, jeszcze raz omiatając wzrokiem formularz. — Ma pani dwie godziny na opuszczenie kraju. Po tym czasie wniosek ulegnie unieważnieniu.

Raz jeszcze chwyciła swoje pióro i we właściwej rubryce wpisała wymagane ramy czasowe, które ożyły, gdy tylko oderwała jego koniec od pergaminu. Mały, wykaligrafowany licznik skrupulatnie odmierzał czas, jaki jej pozostał.

— Dziękuję, pani Prezydent! Dziękuję...

Dara chwyciła oferowany jej pergamin, ukłoniła się lekko i natychmiast ruszyła do drzwi.

— Panno Smallwood — usłyszała jeszcze, gdy już trzymała rękę na klamce, zatrzymała się więc i odwróciła, zaniepokojona. Picquery siedziała wygodnie rozparta w swoim fotelu, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu, pod piersiami. Nie patrzyła na nią. Przynajmniej nie w pierwszej chwili.

— Cyrk Arcanus był ostatnio widziany u północnych wybrzeży Francji, w Hawr, nieopodal Rouen — powiedziała powoli, spoglądając na nią dopiero, gdy skończyła. — Proszę mnie nie zmuszać, bym tego żałowała.

Dara przytaknęła gorliwie.

— Tak jest — odparła. — Jeszcze raz dziękuję.

Wtedy jednak Picquery machnęła dłonią, dając jej wyraźny znak, by odeszła, a ona z pewnością nie zamierzała nadużywać jej cierpliwości. Zniknęła za drzwiami bez słowa i popędziła do domu.

Jakąś godzinę później, z małą walizką pełną najpotrzebniejszych rzeczy ponownie zjawiła się w budynku kongresu.

— Do działu migracji — poinformowała Reda, goblina obsługującego windę. Metalowa kratka ochronna zamknęła się, zgrzytając i klekocząc cicho, a zaraz potem wystrzelili w górę tak szybko, że żołądek wywrócił jej się na drugą stronę — niemniej jednak już po chwili wysiadała na właściwym piętrze.

— Dzięki — rzuciła jeszcze do goblina, by następnie popędzić wzdłuż korytarza do właściwego pokoju. Miała jeszcze sporo czasu, nie musiała się spieszyć, ale nie chciała tracić ani chwili. Okutana lekkim płaszczem przekroczyła próg pomieszczenia wyłożonego ciemnymi kaflami. W przedniej części, oddzielona cienką, częściową przeszkloną ścianką, znajdowała się administracja punktu teleportacyjnego. Dara podeszła do siedzącej za biurkiem kobiety, podała jej swój formularz. Urzędniczka dokonała dokładnych oględzin pergaminu, a nie znajdując żadnych uchybień, przybiła pieczęć i nabiła go na stojącą obok iglicę. Po ilości podobnych wniosków nabitych na tę samą iglicę dało się jasno stwierdzić, że zdecydowanie nie była ani pierwsza, ani ostatnia w kolejce.

— Proszę stanąć na środku pokoju i przygotować się do deportacji — powiedziała kobieta, wstając i wyjmując różdżkę z kieszeni długiego, zapinanego na guziki swetra. Dara postąpiła według instrukcji, również sięgając po swoją różdżkę. W drugiej ręce kurczowo ściskała uchwyt niedużej walizki.

— Gotowa? — zapytała urzędniczka, spoglądając na nią znad okularów-połówek.

— Tak — odparła, przytakując i jednocześnie usiłując się skupić na miejscu docelowym. Tymczasem kobieta uniosła różdżkę i wykonała nią bardzo zamaszysty, pełen energii ruch.

— Gotowe! — rzuciła. Dara pomyślała o morzu, o plaży i krzyku mew. O nadbrzeżu i porcie w Hawr. Poczuła, jak pustka zasysa jej żołądek. Wnętrze ciemnego pokoju rozmyło się, a chwilę potem powitała ją jasność szarego, francuskiego popołudnia.

if only for a momentOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz