Widziałem plagi Egipskie, krucjaty, wielkie wojny średniowiecza, a nawet pieprzoną apokalipsę, lecz mimo wszystko, nadal zachwycał mnie tak niepozornie zwykły człowiek - Dean Winchester.
Błąkałem się po Ziemii miliony lat wykonując mniej lub bardziej proste rokazy z góry nigdy nie myśląc nawet o przeciwstawieniu się szefom.
I wtedy raz po roku dwutysięcznym zacząłem obserwować dwóch braci, którzy nieco mnie zafascynowali swoim sposobem życia. Widziałem ich uczucia, emocje, pragnienia i marzenia, ale nadal nie mogłem zrozumieć, dlaczego wybrali taki tryb i drogę życia.
Pewnego razu pojawił się obok mnie Gabriel, który też towarzyszył mi od jakiegoś czasu.
- Serio? Ten Ken? Zachowuje się jak nadąsana dziewczynka przed okresem. Nie myślisz, że Sam ukrywając swoje emocje, bardziej potrzebuje naszej pomocy? - zapytał.
Mój brat od pierwszego spojrzenia interesował się Samem Winchesterem i starał się pilnować go jak oka w głowie, co niepokoiło ludzi Niebios.
W końcu Jak Archanioł mógł przywiązać się do zwykłego, prostego człowieka?
Oczywiście od tego były anioły, by pomagać i wielbić ludzi, ale były pewne granice. Gabriel znany ze swej wysokiej pozycji był stworzony do dużo większych celów.
Ja natomiast na uboczu wciąż od miesięcy spoglądałem z góry na starszego - Deana Winchestera, choć wiedziałem, że taka historia nie może mieć dobrego zakończenia.
Aż pewnego dnia blondyn skończył się w piekle, co nie zdziwiło wielu z mojej rodziny.
Tyle miesięcy zamknięty tam na dole z najgorszymi demonami, dla których nagrodą była możliwość torturowania go.
Cóż mogłem począć? Wiedziałem, że aniołom choć trochę musi zależeć na jego istnieniu. Wciąż przecież był stworzeniem boskim.
Znalazłem wymówkę i wyciągnąłem go z otchłani mroku czyszcząc zasoby jego pamięci. Miałem świadomość jakie piętno zostawi po sobie takie doświadczenie, ale nie miałem na to wpływu, musiał być świadomy.
Po jakimś czasie dowiedział się, próbowałem im pomagać, byłem z nimi nawet, gdy byli tam niewdzięczni mojej osobie.
Kochałem ich.
Kochałem go.
Gabriel nigdy nie mógł zrozumieć prawdziwej postawy miłości.
Sam przecież byłem tylko aniołem, miłość była dla mnie uczuciem ogólnym. Nie wiedziałem jak czuć, ale miałem nadzieję, że postępuje zgodnie z wolą Pana. Aż do feralnego dnia.Po siedmiu latach wymian spojrzeń, siedmiu latach traconej nadziei, wzlotów, upadków, strat i niepokoju, zdarzyło się.
Zapukałem do drzwi o numerze "114" starego motelu w jednym ze Stanów. Po ostatniej sprawie zniknąłem na jakiś okres czasu, by poukładać myśli. Dean dalej był na mnie zły po ówczesnej awanturze i wolałem dać mu czas.
Wtem otworzył drzwi, a w jego podkrążonych oczach ujrzałem lśniący odcień pięknej zieleni. Kontakt wzrokowy trwał dość długo i zacząłem się zastanawiać, co powinnem zrobić w tej sytuacji, a moje ciało napięło się pod wpływem stresu.
- Dean? - zapytałem w końcu niepewnie.
- Castiel.
- Sam chciał cię widzieć.
- To niech sobie tu przyjdzie - mruknął z zamiarem ponownego zamknięcia drzwi.
- Dean, czekaj! - pisnąłem nagle czując falę zażenowania własnym zachowaniem - Ja... Chciałem też przeprosić za wcześniej, nie chce się kłócić, naprawdę.
