Winchesterowie od lat byli obserwowani przez aniołów.
Niektórzy traktowali ich jako zwykłą rozrywkę niczym marionetki w programie telewizyjnym, a niektórzy jako nową szansę, wręcz pewnego rodzaju wyznanie.
Nigdy nie chciałem być po żadnej ze stron sporu moich braci. Siedziałem, więc z boku obserwując obiektywnie wszystkie ich poczynania. Bywali tacy, którzy pomagali im w polowaniu i tacy, którzy wręcz przeciwnie, lecz owi za nieposłuszeństwo niebu szybko byli unicestwiani. Brzmi strasznie, prawda?
Jesteśmy cholernymi aniołami, a zabijamy siebie nawzajem bez mrugnięcia okiem w imię "większego dobra".
Cała sytuacja w Niebie powywracała się do góry nogami przez ostatnie wieki.
Pewnego dnia sam zainteresowałem się sprawą sławnych Winchesterów.
Oglądałem ich poczynania przez jakiś czas, by wysnuć własne wnioski.
Po jakimś czasie stwierdziłem, że Dean zachowywał się dla mnie jak mała dziewczynka, która nie dostała lizaka. Miał swoje problemy, ale szukał pocieszenia, atencji, choć tego nie pokazywał, chodził po barach, w chwilach, gdy był naprawdę potrzebny, udając, że nic go nie rusza co odepchnęło mnie od niego, a Sam?
Sam nie był święty, ale radził sobie z nim, z poczuciem winy, z codziennością, straconą miłością, z której jego brat tak drwił. Nikt nigdy nie interesował się nim tylko jego bratem.
Czułem jakbym właśnie jego szukał całe życie, jakby to właśnie on mógł mnie zrozumieć, utożsamić się i zaakceptować, choć bałem się tego.
Zwykły kujon spodobał mi się, przez co zostałem wyśmiany przez własnych braci.
W tym trudnym momencie, gdy czułem się zawstydzony, załamany zjawił się on.
Rozumiał, nie pytał, nie miał zamiaru się śmiać. Nie był to najlepszy anioł we wszechświecie i gdyby usłyszał o tym mój ojciec, o ile gdzieś jeszcze istnieje, nie byłby dumny, ale nie myślałem o tym.
Tym Aniołem był sam Lucyfer.
Przez lata pokryjomu obserwowałem Sama i jego brata. Próbowałem w małej mierze pomagać im i pozostać niezauważonym.
Byłem jednak tak dziecinny... Przez akcję z Tricksterem chciałem zyskać jego uwagę, a nie nienawiść.
Wszystko się popsuło. Ostatnia szansa przepadła. Zgrywanie wyluzowanego mogło pójść się jebać.
Po jakimś czasie stanąłem tam.
Na środku sali z moim jedynym przyjacielem - Lucyferem. Zmuszony zabić dla Sammy'iego jedynego, który mnie rozumiał.Nie byłem pewny, przecież Sam był tylko człowiekiem, mógł zniknąć w każdej chwili i dla niego miałem tyle poświęcać?
Pozwoliłem Lucyferowi wykazać się i wbić ostrze w mój brzuch, umrzeć.
Lecz mylił się, sam nauczyłem się wielu trików bez niego. To była iluzja, a ja oczywiście dawno byłem poza budynkiem, by przez kolejne lata ukrywać się, myśląc jak mogę zbliżyć się ponownie do Winchestera.
Ujawiłem się Castielowi w jego śnie, iluzji stworzonej przez Metatrona. Nie mógł być pewny, czy byłem prawdziwy, przecież w teorii nie żyłem, prawda?
Później, więc pojawiałem się często także w snach Sama, o których oczywiście nie mówił Deanowi. Zresztą niezręczne byłoby mówić bratu o swoich mokrych snach, czyż nie?
Nie no, może nie wszystkie były takie złe. W niektórych po prostu rozmawialiśmy, niszcząc powoli barierę między nami, ale byłem tchórzem. Aż Sam raz zapytał mnie, czy jestem prawdziwy, skoro zginąłem, a ja mogłem pozostać tylko cicho i obserwować jego ból.
To nie była odpowiednia chwila i chociaż również cierpiałem nie mogłem jeszcze pozwolić sobie na upust emocji.Mrugnąłem tylko porozumiewawczo i zniknąłem, a on ponownie się obudził.
Sny były tym bezpiecznym miejscem, myślał, że to tylko jego wyobraźnia, bo przecież co innego?
Mogłem wtulić się w jego tors jak największa ofiara, mogłoby być mi wstyd, ale cieszyłem się każdą chwilą z nim, chociaż spał tak mało.
Mężczyzna przyznał kiedyś we śnie, że nie chce się budzić, wolałby zostać ze mną, czułem się wtedy tak szczęśliwy, ale nie mogłem do tego dopuścić, wiedziałem przecież co dla niego dobre.
Może brzmię jakbym był jego matką, ale cholera martwiłem się i to nie na żarty o zwykłego człowieka. Trudno było mi to przed samym sobą przyznać, ale zakochałem się. Nie sądziłem, że anioły mogą mieć uczucia, ale najwyraźniej czas, który spędziłem na Ziemii źle na mnie działał.
Pewnej nocy Sam obudził się o trzeciej, gdy ja siedziałem na skraju łóżka i patrzyłem tylko w jego ciemne tęczówki.
Nie mogłem wydać z siebie słowa. Widziałem, że go zatkało, był pewien, że to kolejny sen. Szybko przeniósł się do pozycji siedzącej i objął mnie z całej siły, a z jego oczu popłynęły ciepłe łzy.
Zdawałem sobie sprawę jakim chujem byłem, że modlił się o mój powrót, a ja nie mogłem zostać. Chciałem tylko uświadomić mu, że wciąż żyje i pozostawić resztki nadziei, iż mnie nie znienawidzi.
Trudno było mi ukryć zaskoczenie, gdy nasze usta zetknęły się w pełnym tęsknoty, pierwszym rzeczywistym pocałunku.
- Czy to się dzieje naprawdę? - szepnął opierając swoje czoło o moje, powoli łapiąc oddech.
Pokiwałem głową.
- Przepraszam, Sam - szepnąłem tylko zagłębiając się w kolejnym pocałunku i znikając znów na lata.
Widziałem jak siedział na łóżku przez kolejne pół godziny z twarzą w dłoniach, płacząc przeze mnie. Zawsze przeze mnie.
Chciałem móc być przy nim, dać mu to czego chciał przez lata, zwykłej czułości, ale wiedziałem, że nie mogę.
Pewnego razu, gdy znów pogrążył się we śnie, przełamałem się.
- Sam - szepnąłem.
- Dlaczego...? -szepnął. - Dlaczego mi to robisz?
- Obiecuję Ci, że zawsze będę przy tobie, nawet jeśli nie będziesz mógł tego odczuwać.
- Dlaczego to robisz...? - spytał ponownie po chwili.
- To nie najlepszy czas na wyznania - zaśmiałem się lekko, patrząc w jego oczy.
Widziałem, że się budzi, więc powtórzyłem tylko swoje słowa.
-Zawsze będę, Sammy.
I to musiało mu na razie wystarczyć.