Demony

228 37 33
                                    

ROZDZIAŁ DRUGI

____________________________________

Valley Forge, marzec 1778 roku.

— MÓWIŁ CI ktoś, że wyglądasz komicznie bez peruki? — zapytał Francis, szturchając mnie w ramię, kiedy siedzieliśmy razem w moim pokoju w Genewie, a promienie młodego słońca wpadały przez uchylone zasłony. Był otoczony pomarańczowymi tkaninami, dywanami i wszelkimi bibelotami w podobnych, ciepłych odcieniach, które prezentowały się cudownie w połączeniu z atutami poranka. Duże oczy o niesprecyzowanym kolorze patrzyły na mnie i szczerzyły się tak szeroko, iż pragnąłem móc przybliżyć doń głowę i wycałować każdy ich fragment, a jeszcze bardziej — ich właściciela. Siedziałem na biurku z drogiego drewna sprowadzonego z Azji lub Ameryki Południowej, uśmiechając się do niego i układając górę z książek, które dostałem od przyjaciela ojca w prezencie.

— Powiedział, co wiedział — odparłem, zerkając w jego kierunku ukradkiem. — Ja przynajmniej wyglądam komicznie tylko bez peruki, kiedy ty zawsze prezentujesz się jako największy pajac tej planety. Gdzie estetyzm, gdzie pasja? Błazen z ciebie, Francisie Kinlochu.

Francis westchnął ciężko, kładąc się na materacu i popatrzył w górę w stronę dużego, kosztownego żyrandola zgaszonego przez służbę ubiegłego wieczora i szepnął kilka nieistotnych nonsensów, zamykając oczy. Nie wiedziałem, skąd wziął się w moim pokoju albo ubiegłego dnia wypiliśmy zbyt dużo wina, by coś pamiętać. Butelki walały się w rogu sypialni, a wspomnienia docierające do mojej świadomości spotykały się ze ścianą, która uniemożliwiała im ich przetworzenie. Widziałem jednak kamizelkę Francisa ułożoną ładnie na jednym krześle i słonecznika leżącego na ziemi, drugiego na niezaścielonym łóżku i trzeciego — na parapecie okna. Przyglądałem się im, zastanawiając się, skąd wzięły się w moim pokoju i z jakiego powodu mój przyjaciel nie zwraca na nie uwagi, po czym uśmiechnąłem się do niego delikatnie i jak oszołomiony, zakochany na nowo po uszy, podszedłem do niego, wyciągając rękę. Kinloch spojrzał na mnie, przekrzywiając głowę, po czym złapał ją i dał się pociągnąć w górę, na równe nogi. Był ode mnie niższy o dwie cale, ale mimo to obaj byliśmy całkiem wysokimi młodzieńcami na tle pozostałych chłopców, jednak Francis bez wątpienia był dużo ładniejszy, lepiej prezentował się w tłumie i miał w sobie więcej tej rozkosznej, poruszającej słodyczy, którą cechują się tylko nieliczni ludzie na tym świecie. Przypominał mi obrazek wyciągnięty spod pióra doskonałego artysty, istotę arcygenialną i tak urokliwą, iż czułem szczere, przerażające nieco onieśmielenie, kiedy trzymałem jego dłoń między palcami i obejmowałem go ręką. Przycisnął czoło do mojego ramienia, zamykając oczy, a ja dziwnie pocieszony wciągnąłem przez nozdrza zapach jego włosów posypanych pudrem.

— Sam jesteś błaznem — stwierdził, nie zmieniając pozycji. — Nie znam większego błazna od ciebie i nie sądzę, bym kiedykolwiek poznał, bowiem zdradź mi, jak istota tak małomówna i rozrzutna w słowa jednocześnie, może prezentować sobą choć tyćkę mężności, powagi, dorosłości? Śmieszysz mnie. Zawsze mnie śmieszyłeś, Johnie Laurensie i prędzej planety zatrzymają się na swoich orbitach, a gwiazdy zgasną, niż ty przestaniesz mnie rozbrajać. Ale cóż, gdzieś przeczytałem, że ludzi nie kocha się za coś, lecz wbrew czemuś, dlatego pozwól mi, że będę cię kochał wbrew twojej głupoty i tego, iż jesteś błaznem.

Spróbowałem go pocałować, lecz wolno ujął moją brodę między palce, uniemożliwiając mi ów przejaw czułości, by kolejno uśmiechnąć się w moim kierunku szeroko. Francis był taki śliczny, jak nimfa morska lub jakaś mistyczna, zaczarowana materia wyłoniona z krainy fantazji; jego majestat mnie oburzał i jednocześnie poruszał, sprawiając, że marzyłem wyłącznie o tym, by trzymać go tak, jak w tamtej chwili i nie puścić za nic, za żadne skarby tego świata i jego pokusy. Marzyłem, by był mój i tylko mój, jednocześnie chcąc przynależeć wyłącznie do niego, a cały wszechświat w jednej sekundzie przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Tylko ja i Francis — wokół zaś rozmyte barwy umierającego lata i woń wina unosząca się jeszcze w pokoju. Uniosłem nasze dłonie przytulone do siebie i spojrzałem mu w oczy, pozbywając się cieniu rozbawienia, po czym jak urzeczony zrobiłem krok kierunku okna, ciągnąc Francisa za sobą, potem kolejny i następny, by obrócić go wokół własnej osi i złapać jakby w locie.

Huragan 1777Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz