ROZDZIAŁ CZTERNASTY
____________________________________
Lato 1779 roku, Charleston, Pensylwania.
PRZYGASZAJĄCY promień świecy igrał z mrokiem, kiedy usiadłem naprzeciwko mężczyzny w białej peruce, który z jednej strony zdawał mi się niezwykle znajomy, a z drugiej — sprawiał wrażenie zupełnie innego od wspomnienia pielęgnowanego w sercu przez tyle lat. Zmienił się bardziej, niż przypuszczałem, mimo że ciągle pudrował włosy w ten sam sposób i posiadał identyczny kolor tęczówek; spoważniał, przejął oschłość społeczeństwa Kolonii Południowych, wyrzekając się chyba na dobre europejskich zamiłowań i cech, jakie wpoiła w niego myśl filozoficzno-polityczno-społeczna ze wschodu. Nie wyglądał jak mój Francis, młody, wyszczekany i wesoły bachor, ale jak osoba wyjęta z najczarniejszego i najokrutniejszego koszmaru. Wizerunek zaś szedł w parze z oziębłością charakteru i dopiero wtedy dotarło do mnie, jak szczerze i gorąco nienawidzi mnie za słowa nieumyślne rzucone na wiatr.
— Jak się miewa twoja żona? — zapytał, krojąc marchewkę. Nie patrzył na mnie, mimo że obserwowałem uważnie każdy jego ruch i starałem się odszukać w nim siłę, temperament i urok mojego martwego kochanka, choć szybko zrozumiałem, iż słusznie zrównywałem go z umarlakiem. Francis nie żył, odkąd w kwietniu napisałem do niego nad wyraz paskudny, okrutny list, zaś jego ówczesna nieobecność przy stole sprawiała mi szczery, fizyczny ból. Żałowałem, po raz pierwszy od dawna żałowałem. — Prawdę mówiąc, zdziwiłem się, że postanowiłeś się ożenić. Zawsze sądziłem, że należysz do tego typu ludzi, którzy gorętszą miłością otaczają szpady, sędziowskie togi i chore ucieczki w objęcia grzechu niż kobiety.
Mimowolnie chrząknąłem pod nosem, lecz nie dlatego, że byłem rozbawiony, ale z nutą widocznego cynizmu. Zacisnąłem ręce na luźnym materiale spodni, nerwowo miętoląc tkaninę między palcami. Nie mogłem jeść, chociaż talerz leżał przede mną nietknięty, a smażona ryba stygła.
— To samo myślałem o tobie.
Francis obojętnie wzruszył ramionami, wsuwając do ust widelec.
— Nie sadziłem jednak, że nazwiesz córkę moim imieniem i nie zaprosisz mnie do siebie w Londynie, bym mógł ją zobaczyć. Sądzę, że byłoby to konieczne, zważywszy, że pełnię tak jakby rolę ojca chrzestnego twojej dziewczynki, patrząc na to, iż nazwałeś ją, jak ją nazwałeś.
— Sam nigdy nie widziałem jej na oczy. Wypłynąłem z Wielkiej Brytanii kilka tygodni przed rozwiązaniem i dotąd tam nie wróciłem — wyszeptałem, darując sobie udawanie mężnego, nieprzejętego mężczyzny, który zapomniał o dawnych czułościach. — Gdy odjeżdżałem, żegnając się z Marthą i mówiąc jej, jak ma nazwać dziecko, ciągle cię kochałem. Nie myślałem jednak, że na świat przyjdzie dziewczynka, dlatego możesz gratulować mojej żonie pomysłowości. Spełniła moją wolę, mimo że Frances to wyjątkowo nieładne imię jak na dziewczynkę i znacznie bardziej podobała mi się męska jego odmiana. — Przełknąłem ślinę. — Dziękujmy jedynemu Bogu, że kiedyś wszystkie Imperia upadną, by na ich miejscu powstały nowe, tak jak i przygasną uczucia. Z czystym sercem mogę powiedzieć, że już cię nie kocham. Dotąd miałem wątpliwości, ale prędko je ze mnie zmazałeś. Ponoć wystarczyło tylko jedno spojrzenie w twoją stronę po tylu latach, by przekonać się, iż już dawno przestałeś być moim drogim Francisem i stałeś się kimś o stokroć gorszym, wtopiłeś się w społeczeństwo, mimo że myślałem, że uda się ci... nam, tego uniknąć. Spotkanie po latach budzi sentymenty.
Francis popatrzył na mnie pierwszy raz tego wieczora, a jego tęczówki odbijające ogniki świecy zatrzymały się nieruchomo na mnie, jakby czekając na kolejny mój ruch, słowo, wyjaśnienie, błysk w oczach, znak. Siedziałem jednak z takim samym wyrazem twarzy, spoważniałem, wyprostowałem plecy i spoglądałem beznamiętnie na człowieka, który kiedyś stanowił dla mnie definicję wszechświata. Serce łomotało mi w piersi, ręce zacisnęły się na kolanach, a wielki żal przeciął umysł, dobił ducha. Pamiętałem chwile, kiedy razem z Francisem leżeliśmy pod bezchmurnym niebem w trawach Genewy, rozmawiając ze sobą skąpani w pierwszych promieniach słońca, przed lekcjami. Często nosiłem w tamtym czasie perukę — on zaś zawsze pudrował włosy tym samym pudrem, pomimo upływu lat, nie zważając na zmiany otaczające nas z każdej strony. Przygryzał źdźbło trawy między zębami, mrużył oczy i nucił od czasu do czasu jakąś piosenkę, układał głowę na moim ramieniu, głaskał mnie po głowie, szyi, ramionach, całował, kiedy potrzebowałem czułości... Dlaczego w tamtej chwili sprawiał wrażenie, jakby wszystko, co miało miejsce przed laty w Genewie, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, nawet symboliczne czy sentymentalne, jakby okres szkoły, owych kilku miesięcy intensywnego romansu nie tylko cielesnego, lecz przede wszystkim duchowego, przestał się dla niego liczyć. Każdego dnia wracałem myślami do Francisca — to znaczy do momentu, gdy nie pożegnałem się z Alexandrem — i zawsze wszelkie wspomnienie, chwilowe napomknienie o starym przyjacielu, było jak cierń wbity w pierś. Skrycie tęskniłem za uczuciem nas łączącym, pragnąłem cofnąć się w czasie, sprzeciwić się ojcu i nigdy więcej nie wypuścić go z objęć, nie stracić, zachować przy sobie ponad wszystko i wbrew wszystkiemu. Kochałem Francisa, kochałem go codziennie tak samo intensywnie i choć starałem się zapomnieć, nie potrafiłem znieść myśli, iż pewne sprawy nie zostały poprowadzone tak, jak powinny, a człowiek, który ukształtował mój charakter, pokazał inny świat i udoskonalił rzeczywistość, zniknął jak nasionko dmuchawca na wietrze. Zostawił mnie, nie próbował do mnie wrócić i wybaczyć mi, przestał pisać, więc i ja zaprzestałem korespondencji — ale kochałem go nadal. Widmo jego postaci prześladowało mnie w snach, nawiedzało myśli, odbierało zdrowy rozsądek i do momentu, gdy poznałem Alexandra, egzystowałem jakby w agonii; bez jakiegokolwiek pojęcia o tym, co dzieje się dookoła mnie, wyzbyty uczuć, wzdychający do księżyca i niedostrzegający gwiazd. Moja żona przeze mnie cierpiała, córka miała nigdy mnie nie poznać, Alexander nie potrafił pozbyć się wrażenia, iż jest drugim obiektem moich westchnień, a ja nie umiałem przestać fantazjować o marze sennej. Wtedy, siedząc naprzeciwko niego w jadalni w domu ojca w Charleston, patrząc w jego oczy i nie widząc w nich niczego, co miałem nadzieję ujrzeć. Był zimny jak lód, może nieco podirytowany i skrępowany moją obecnością, lecz to jego chłód właśnie zabolał mnie najbardziej.
CZYTASZ
Huragan 1777
HistoryczneRok tysiąc siedemset siedemdziesiąty siódmy. John Laurens przyjeżdża do obozu Washingtona.