Jutrzenka

284 38 62
                                        

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

____________________________________

Valley Forge, marzec 1778 roku.

OBUDZIŁ MNIE delikatny pocałunek w czoło, a gdy otworzyłem oczy, ujrzałem uśmiechniętą od ucha do ucha twarz Alexandra, który z czułością przesuwał opuszkami palców po moich policzkach, badając dokładnie ich kształt i strukturę. Poczułem w sercu niewymowne ciepło, a przedziwna, fascynująca i niebywale przyjemna emocja rozlała się w moim ciele jak mleko z przewróconego garnka. Zamknąłem oczy i otworzyłem je jeszcze raz, jakby chcąc się upewnić, iż Hamilton w tej perspektywie, z takim grymasem oblicza, nie jest wyłącznie wytworem mojej wyobraźni, snem, lecz kiedy ujrzałem go ponownie, odetchnąłem z ulgą, komplementując w myślach złote promienie słońca rozświetlające piegowatą, białą twarz i miedziane włosy, które w tamtej chwili wpadały w intensywny rudy odcień.

— Mamy piękny poranek — stwierdził, poprawiając kołnierz mojej koszuli nocnej tak skupiony, zadowolony i nostalgiczny zarazem, iż nie potrafiłem dostrzec w nim Alexandra, którego poznałem w sierpniu ubiegłego roku i nienawidziłem bardziej od siebie samego. A może „nienawiść" to złe słowo? Może lękałem się wyłącznie narastającej w moim sercu fascynacji jego osobą, chowając zauroczenie pod osłonką złości i odrazy, myśląc jednocześnie, że sprzeciwiając się woli młodzieńca, chronię cnotę, jaką straciłem zbyt dawno, by o niej pamiętać. Z drugiej strony cieszyłem się, iż poczekaliśmy z zacieśnianiem naszej relacji, pozwalając jej wolno dorastać poza naszą świadomością w świecie pozornie bezpiecznym, wyzbytym krzywd, podziałów i zaniedbań... W konsekwencji stworzyliśmy piękny, jak mi się wtedy wydawało, związek dwóch dusz, które znikąd odnalazły się w przestrzeni. Nie byłem romantykiem, ale będąc w najintensywniejszej, ogłupiającej z lekka fazie zakochania, zarzewia realnego romansu, czułem się, jakbym latał w powietrzu i przypisywałem rzeczom w istocie prostym oraz przyziemnym definicje wzniosłości, absolutu. Leżąc z nim wtedy, obserwując promienie słońca jak aureola lub lwia grzywa okalające jego twarz, pozwalałem sercu dyrygować melodią przez nie graną i zachwycałem się platonicznością samą w sobie, pojmując w lot, iż Alexander nie traktuje mnie jako zwykłego kochanka w zimne noce Valley Forge, ale jako swoją pierwszą, szczerą miłość. Ubiegłej nocy, aby uniknąć niedomówień, poszliśmy spać wcześniej, po kieliszku wina przebierając się w długie, nocne szaty i kładąc się pod kołdrą, lecz zamiast w stronę bezgwiezdnego nieba patrzyliśmy na siebie. Nie rozmawialiśmy wtedy, czekając, aż sen sam zabierze nas do innego świata i nie wiadomo, kiedy zasnęliśmy z myślą, że ten drugi nie spuszcza z nas oczu. Nie miałem snów, żadna mroczna lub rozkoszna senna mara nie nawiedziła mnie znikąd, a półmrok skończył się jak po pstryknięciu palcem, lecz mimo to jestem skory stwierdzić, iż była to najlepsza noc w moim życiu, bowiem jej subtelność i poczucie, iż nie jestem sam na ziemi, wpływało na duszę intensywnej od alkoholu i parad w wymyślonej rzeczywistości.

— Aż nie chce się wychodzić z łóżka — odparłem, szczerząc się do niego pod nosem. Alexander otoczył moją brodę, kciukiem dotykając kącika ust. — Chciałbym oglądać tak śliczne wschody słońca każdego dnia.

— Ani razu nie spojrzałeś w stronę okna, John.

Ująłem jego dłoń swoją, mocniej przyciskając ją do twarzy. Zamknąłem oczy i z cichym westchnięciem powiedziałem:

— Nie trzeba patrzeć, żeby wiedzieć, że coś jest piękne. — Pocałowałem go w rękę, uchylając powieki. — Pojmuję, że idziemy dzisiaj w odwiedziny do Barona? A może się rozmyśliłeś? To takie... niezwykłe, Alexandrze. Aż trudno mi w słowa ująć... Ująć to wszystko.

— To nic nie mów — odparł Hamilton. — Czasami lepiej jest pomyśleć i na myślach pozostać. Słowa potrafią być zbędne i to niesamowite, że ja, najbardziej gadatliwy pyszałek świata, mówię to tobie, cichemu jak mysz polna agresorowi pokroju wygłodniałego wilczura, który prędzej warknie złowrogo, niż powie ci coś więcej poza „wyglądasz przyzwoicie". Chociaż dzisiaj mnie zaskakujesz, odkąd tylko otworzyłeś oczęta, wiesz? Mówisz dużo, pięknie dobierasz słowa, starając się wybrzmiewać choć ciut estetycznie, co zawsze jest dla mnie powodem do głębokiego, szczerego szacunku. A cieszę się, że obudziłeś w sobie liryczne, uśpione zakamarki duszy, bo, na Boga, jesteś tak piękny, kiedy się uśmiechasz. Ba, nie potrafię się nadziwić, co szczery uśmiech, ów miód wylewający się ze spojrzenia, czyni z fizjonomią człowieka! Spójrzże w lustro... Przysięgam, że nie dopuszczę, aby ten miód kiedykolwiek z twoich tęczówek wyparował, a księżycowy uśmiech skonał! Och, mój Jacky! Kim ja byłem, nim cię poznałem? Ledwo głupcem, miernotą goniącą za rzeczami namacalnymi, które skore są doprowadzić ją do bogactwa... A czyż największym bogactwem nie jest miłość? John, nie potrafię w słowa ująć, jak bardzo cieszę się, że odwzajemniasz coś, co nie dawało mi spokoju, bo dopiero teraz widzę, iż miałem słuszność, sądząc, iż nie powinienem uwodzić i zwodzić cię bezustannie, wprowadzając w twoje serce wątpliwości, bowiem, aniołowie, jesteś doskonały! Nie tylko fizycznie, na co wiesz, że zwracam uwagę, lecz twoja wewnętrzna strona, głębia ducha w istocie przysłania wszystkie twoje cielesne atuty. Nigdy dotąd nie widziałem kogoś o podobnej delikatności skrytej w ślicznej powłoce brutalnego dżentelmena, tak samo jak pewnie ty nie wierzyłeś, iż nie jestem wyłącznie gruboskórnym draniem o przesadzonym mniemaniu o sobie, czyż nie? Ufam ci, Jacky... Ufam ci bardziej niż komukolwiek wcześniej i przysięgam, że jesteś jedyną osobą, którą kiedykolwiek tak mocno kochałem! Wyobrażasz to sobie? Jeżeli bowiem widzisz ładną kobietę lub ładnego mężczyznę, pożądasz jej lub jego ciała, nie zwracając uwagi na tak intymne szczegóły jak fakt, czy ten ktoś uśmiecha się przez sen, czyż nie? Zobaczyłem, że tak czynisz zupełnie przypadkiem, na długo przed tym, kiedy dzieliliśmy łóżko po raz pierwszy. Nie dawało mi to spokoju i zastanawiałem się, z czego to wynika, lecz jakoś nie rwałem się, by cię o to zapytać. Teraz również jest to dla mnie niezrozumiałe, ale wiedząc, że i ty nie znasz powodów owych uśmiechów, będę sobie mówił, iż czynisz tak, ponieważ o mnie myślisz. Myśl o mnie, jak najczęściej możesz, wspominaj mnie, nasze noce i dnie, wzloty i upadki, a obiecuję ci, że nigdy cię nie zostawię jak ów Francis, który nie doceniał tego, co miał w posiadaniu. Nigdy się na mnie nie zawiedziesz, a ja prędzej umrę, niż przestanę cię kochać. Wiem, że to odważna deklaracja, Jacky, lecz jestem pewny, że śnieg szybciej spadnie na Saharze w samym środku pory suchej, niż kiedykolwiek złamię dane ci słowo. Niech owe promienie zwiążą nas przysięgą. Już nigdy nie będziesz sam. Nigdy, John.

Huragan 1777Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz