EPILOG
__________________________
27 sierpnia 1782, Combahee River, Południowa Karolina.
SŁOŃCE drażni moje powieki w chwili, gdy leżę na polu, dławiąc się krwią. Cisza wydaje mi się czymś intrygującym i zarazem morderczym, a marzenie śmierci, którego ziszczenia pragnąłem aż do tego momentu, przyjmuje miano rzeczywistości, nieco ostudzając moje zmysły. Od zawsze chciałem umrzeć, mimo że miałem jakiś tam cel, do jakiego dążyłem i jaki koniec końców udało mi się osiągnąć. Śmierć jednak była czymś upragnionym, osobliwym, nieosiągalnym luksusem, dlatego być może wcale się jej nie obawiałem. Niebo jest takie niebieskie, takie ładne. Nie pamiętam, co się wydarzyło i jak znalazłem się w takim położeniu, lecz w tej chwili sądzę, że to mało istotne; ba, nie wiem nawet, jak się nazywam, choć może być to spowodowane szokiem, który towarzyszył upadkowi. Strzelił do mnie mężczyzna w czerwieni, bardzo młody i ładny, choć nie tak ładny jak inni młodzieńcy przemykający przez moje życie jak sarny przemykają po polu w ciepły, wiosenny poranek. Trafił mnie w brzuch, tuż pod pępkiem, dlatego nie mogłem zasłonić się ramieniem, jak miałem w zwyczaju i, oszołomiony paskudnym bólem, stoczyłem się na ziemię, krzycząc głośniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Rano rozmawiałem z generałem Greene'em o liście zaadresowanym do mnie, wysłanym przez Alexandra, lecz nie miałem czasu go przeczytać, wiedząc, że od wymarłych romansów ważniejsze są obowiązki. Teraz już wiem, że Stwórca chciał, bym nigdy go nie dotknął.
Zawsze ciekawiło mnie, jak czuje się konający człowiek, lecz w tym momencie nie wydaje mi się to czymś niezwykłym i godnym opisania; ból jest zbyt wielki, by myśleć o czymś poza nim i pięknym krajobrazem rozciągniętym nad ciałem. Słońce cię nie oślepia, a ciebie już nie obchodzi, czy jutro będzie padał deszcz, czy będzie dalej świeciło; wszystko robi się obojętne, a ty odliczasz tylko sekundy, które dzielą cię od przejścia na drugi świat. Serce bije mi w piersi szybciej, choć wiem, że niebawem uciszy się na zawsze. Trudno. Na niczym mi nie zależy. Zamiast tego komplementuję walory estetyczne przyrody; drzewa szumią tak ładnie, ptaszki śpiewają, wszechświat nagle wydaje się takim ładnym miejscem. A słońce świeci. Czy jak zamknę oczy, będzie świeciło nadal? Sprawia wrażenie bezsensu, czegoś zastanawiającego i urokliwego zarazem. Bo co, jeżeli na chwilę powieki opadną, by już nigdy się nie podnieść, a ziemia, Karolina i wszyscy, których kiedykolwiek kochałem, rozpłyną się w nicości jak łza w nieruchomej toni oceanu? Czy ja kiedykolwiek zobaczę ocean? A może odchodzę do świata, gdzie zamiast oceanu i urokliwej przyrody spotka mnie tylko śmierć, gruzy i ściana ognia? Czy ja naprawdę aż tak bardzo chcę umrzeć? Tak, to nie jest kwestia sporna, co w zestawieniu z moją naturą jest czymś niezwykłym, lecz ja naprawdę pragnę skończyć tak swój żywot, podpisać pakt z kostuchą i zapomnieć o całym złym świecie, który ukryty pod otoczką piękna, skrywa w sobie najwykwintniejszy rodzaj zepsucia. Nie było tutaj dla mnie miejsca, byłem niepotrzebny, więc po co też miałem odbierać przestrzeń innym?
Obraz robi się zniekształcony, jakby przymglony. Słyszę krzyki żołnierzy, murzyńskie przekleństwa przecinające powietrze i trafiające do moich uszu jakby zniekształcona melodia, orkiestra spotykająca się z murem. Chce mi się śmiać. Ta sytuacja jest taka komiczna. Czyżby Bóg postanowił zrobić mi żart i nareszcie mnie posłuchał? Co za komedia! Stwórca skłaniający się w stronę ludu, udzielający im błogosławieństwa w ostatniej sekundzie życia!
To nie czas na herezje, Jack. Bóg powinien być teraz twoim przyjacielem. Stoisz na skraju przepaści.
Jack — Francis mówił na mnie Jacky, lecz Alexander od czasu do czasu nazywał mnie w ten sposób. Lubiłem, kiedy to robił, bowiem czułem się wówczas kimś ważnym dla niego i dla świata, kochanym, ubóstwianym, wyróżnionym. Moja biedna Frances zasługuje na podobny pseudonim, w pełni odzwierciedlający jej słodycz. Błękitne niebo. Takie ładne, błękitne niebo... Dlaczego w agonii myślimy o błękitnym niebie? Alexander miał fiołkowe oczy, pachniał lawendą, a ja zostawiłem go zapłakanego, powiedziałem mu, że powinien wynieść się z namiotu i wracać do żony, że nie jestem już jego kochankiem i narzeczonym, że nigdy nim nie byłym. Prawo mi nie pozwalało. Nazywałem się żołnierzem i chciałem być traktowany tak, jak na żołnierza przystało. Wolny, jak kojot, groźny, jak drapieżny sokół ze świstem przecinający powietrze w poszukiwaniu ofiary. A może już nie jestem żołnierzem? Czy w agonii możemy nazywać się żołnierzami? Pomyślałem o pięknych oczach Alexandra skąpanych w umierającym słońcu dnia, zachwycając się ich kolorem, blaskiem, wyrazem. Były tak cudowne, tak umiłowane i słodkie, że nie sposób było się im oprzeć. Urzekał, kusił, przyciągał, by zepsuć, zranić i zabić. To Hamilton był potworem tego dramatu! A może to ja nim byłem? I tak, i tak przemawiałoby to za tragicznością mojego losu, bowiem jak człowiek, który był kataklizmem własnej katastrofy, jej prekursorem, może nie być tragiczny? Jako żołnierz wolności umieram natomiast jako człowiek honorowy, a skoro moja śmierć jest czymś honorowym, nie mam ku niej żadnych zastrzeżeń. Takie ładne oczy. Ale jestem na niego zły. Z jego winy musiałem te oczy zostawić, gdyż jak można żyć w przekonaniu, że zostawiło się za plecami cały wszechświat, ponieważ musiało się to zrobić? Niszczyłem Alexandra, więc postanowiłem przerwać ową męczarnię i skazać siebie samego na wieczną samotność. Lubiłem cierpieć. Jestem żałosny.
W powietrzu czuję zapach lawendy, widząc tego samego mężczyznę w czerwonym mundurze, który we mnie strzelił. Pochyla się nade mną z bagnetem, a ja patrzę mu w oczy, dokładnie studiując wizerunek chłopaka. Jest jeszcze młodszy ode mnie. Wydaje się przestraszony i niepewny, ale wie, że musi mnie zabić. To niehonorowe zostawić konającego.
— To proste... — szepczę, z trudem łapiąc oddech, dławiąc się krwią. Moją własną. — W serce.
Zapach lawendy staje się intensywniejszy. Pamiętam, jak w Filadelfii chodziłem pod rękę z Alexandrem. Pachniał tym. Czytaliśmy razem Owidiusza. Pocałował mnie po raz pierwszy w wigilię nowego roku, w siedemdziesiątym siódmym, a ja na początku bardzo się bałem. Płakałem. Alexander płakał tylko raz, kiedy kazałem mu odejść. To ja zawiniłem...
Młodzieniec w końcu wypuszcza powietrze przez usta. Czuję ostrze muskające moją pierś i widzę ostatni promień słońca, ginący za głową chłopaka akurat w momencie, gdy naciska na bagnet, wbijając go w moje ciało z osobliwą lekkością. Mimowolnie uśmiecham się, słysząc śpiewające ptaki i widząc rozmazujące się obłoki. A potem?
Potem jest już tylko ciemność.
CZYTASZ
Huragan 1777
Historical FictionRok tysiąc siedemset siedemdziesiąty siódmy. John Laurens przyjeżdża do obozu Washingtona.