Sąd

235 36 32
                                        

ROZDZIAŁ SZÓSTY

____________________________________

Kolonie środkowe, lato 1778 roku.

ALEXANDER spał z głową wtuloną w moją pierś, a mi wydawało się, że mam na sobie cały wszechświat. Położył się po raz pierwszy o przyzwoitej porze albo po raz pierwszy obudziłem się przed nim tuż po momencie brzasku. Śpiąc w jednym łóżku po raz ostatni w tej części Ameryki, czułem się zbyt poruszony przeprowadzką i porzucenia budynku, do jakiego zdążyłem już przywyknąć na rzecz nowego, jeszcze niezdefiniowanego, daleko w nowym świecie. Wschody słońca w tym miejscu prezentowały się o stokroć ładniej niż gdziekolwiek indziej na świecie, miały w sobie o stokroć więcej impresji, a słodycz, jaką w sobie niosły, zdolna była podbić nawet najbardziej bezlitosne, bezduszne byty, które nie potrafiły dostrzec piękna w prozaicznych sytuacjach. Dolina w okolicach Monmouth budziła poczucie intymności, domu, stała się miejscem wzlotu i rozwoju największych miłości, a wyobrażenie White Plains ani trochę mi się nie podobało. Ja i Alexander po raz pierwszy byliśmy sami w domostwie, pozbawieni służby i przyjaciół, gdyż Washington nocował z pozostałymi adiutantami gdzie indziej i zabrał ze sobą niewolników. W konsekwencji nikt nie mógł nam przeszkodzić, wejść do pokoju czy usłyszeć, lecz nie czułem potrzeby kochania się z nim fizycznie, kiedy wszechobecne piękno nie wzmagało namiętności, a dusiło ją. Patrzyłem na jego twarz skrytą w mojej koszuli i delikatnie gładziłem go po włosach, myśląc o pięknych i złych zarazem czasach, wspominając wszystkie wieczory i spojrzenia, zaś ból w ramieniu nie pozwolił mi zaznać snu. Rana goiła się dobrze, co bardzo mnie cieszyło, ale nie zmyło z Alexandra złości, którą ciągle chował w sercu i ani śmiał pozwolić mi odetchnąć z ulgą, zamęczając mnie pytaniami, mówiąc o rzeczach okropnych i nazywając je wizjami przyszłości, możliwościami, jakie wniosło w naszą relację Monmouth. Mimo to był rozkosznie wręcz delikatny, osobiście zmieniając opatrunek i dbając o to, bym nie nadwyrężał prawej ręki - pisał za mnie korespondencje, nosząc torby, broń i wszystko. Kochałem go w takich chwilach mocniej niż zwykle, nagradzając każdą dobroć we mnie wymierzoną ciepłym, pełnym ufności spojrzeniem, co działało na Alexandra jak świeżoparzona kawa, pobudzało go i zmuszało do jeszcze większego wysiłku. Nie chciałem co prawda, by się przemęczał, lecz gwałtowność natury Hamiltona, jego siła sprzeciwu i obrotność rzucały na myśl huragan; wszędzie siał zamęt, lecz nic nie potrafiło go zatrzymać.

W tamtej chwili nie przypominał jednak cyklonu, ale bezradnego anioła szukającego uporczywie bezpiecznego schronienia w ramionach istoty większej, pozornie silniejszej i odważniejszej (również pozornie), a ja nie potrafiłem znieść kłębiącej się w żołądku czułości. Jak urzeczony gładziłem jego włosy, budząc intymność i starając się dbać o jego dobro, jak najlepiej tylko umiałem, pielęgnując go i troszcząc się o niego. Chciałem, by czuł się w moim towarzystwie dobrze, by niczym się nie przejmował i nic nie potrafiło go skrzywdzić, a moje zachowanie o stokroć bardziej przypominało miłość męża do żony niż miłość dwóch kochanków jednakowej płci. Uwielbiałem badać opuszkami palców jego twarz, lecz dopiero w momentach, gdy Alexander spał, mogłem dotknąć jego nosa, którego - jak się okazało - jednocześnie bardzo nie lubił i szczycił się nim wszędzie. Był długi, o zdecydowanie budowie i na pewno charakterystyczny dla fizjonomii Alexandra. Dodawał mu uroku, stojąc za przystojnością jego oblicza.

- Jakie ja mam szczęście - szepnąłem do siebie, przesuwając palcami po jego karku, dochodząc do ramienia i rysując na nim koło. Miał szorstką w dotyku skórę. - Wszyscy wiedzą, że jesteś raczej średniego zrostu, lecz mało kto widzi cię w takich momentach... Wydajesz się taki maleńki, jak dziecko, Alexandrze. To niesamowite, drogi chłopcze.

Huragan 1777Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz