06

184 15 4
                                    

Dawno Mark nie potrafił tak długo zasnąć nawet oczy wyjątkowo spokojnej nocy.

Zaczynał obawiać się reakcji Jaebeoma na jego wczorajsze zachowanie. Szef może i wydawał się być spokojny, ale znał go zbyt dobrze żeby nie wiedział co mogło się kryć za tą powściągliwą maską. Nie wygarnął mu wszystkiego tylko dlatego, że do złapania miał zbiegłą morderczynię, która najprawdopodobniej już zrozumiała, że jest ścigana.

Po dniu wolnego Tuan sam nie był pewien, czy powinnien wrócić. Jedyne, co wiedział, to że morderczyni sama się nie złapie, a w jego zawodzie ciężko o lepszego łowcę niż on.

Nie miał planu. Nie dostał informacji, nie wiedział nawet gdzie iść. Po prostu wziął srebrny sztylet, butelkę po perfumach z wodą święconą i wyszedł. Wiedział, że prędzej czy później znajdzie to, czego szukał.

Był na siebie wściekły, że poprzedniego dnia się zawahał. Kobieta czy mężczyzna, nieważne – tutaj liczyły się ich zbrodnie, a nie jakieś utarte zasady. Mark musiał zrobić to, co do niego należało. Ostatecznie zabijanie nie było moralne w żadnym wypadku, a jednak z tego właśnie się utrzymywał.

Z drugiej strony nie podobało mu się to, co działo się u szefa. Dwóch łowców w jednym barze, potem niejasne informacje, polecenie zabicia kobiety Markowi, którego zadaniem zawsze było zrobić to szybko i skutecznie, tylko mężczyzn, z którymi można rzec, że miał równe szanse. Nawet gdyby tą kobieta była od niego silniejsza, to nie na nim spoczywał obowiązek egzekucji.

Jaebeom nie panował nad sytuacją, tego Mark już się domyślił. Pytanie: dlaczego? Co się stało, że szef jednej z największych (a przynajmniej tak Mark słyszał) organizacji zabijającej wampiry nagle przestał wzbudzać szacunek?

Schodząc pustymi uliczkami spróbował pomyśleć o czymś innym. Zawsze bał się, że każdy spacer może być jego ostatnim, nigdy jednak tak bardzo jak tamtego razu. I to wcale nie dlatego, że ktoś mógłby go zabić; bał się, że gdy tylko Im Jaebeom go zobaczy, od razu go zwolni, a wtedy Mark nie miałby gdzie iść.

Nogi same poprowadziły go do "Gorgony". Znał zwyczaje poszukiwanych wampirów i wiedział, że żaden z nich nie wybierze dwa razy z rzędu tego samego lokalu. Obskurność i dobre drinki tak zwanej knajpy wampirów (bo ta nazwa na stale przyjęła się w ostatnich tygodniach) w niczym nie przeszkadzała, gdyż oni albo sami szukali sobie miejsc, albo przychodzili z zaproszeniem. Nigdy tak po prostu nie szli tam, gdzie ktoś im polecił.

Z "Gorgoną" było trochę jak z miejscami handlarzy - z jednej strony nastolatek znajdzie ją szybciej od policji, a z drugiej wszyscy wiedzieli, gdzie jest i co się tam dzieje, lecz nikt nie reagował. Czasem kogoś "sprzątnęli" na chodniku, czasem ktoś dostał piwo z ludzką krwią, ale generalnie nikt nie narzekał.

Marka chyba już tu znali, bo ledwo wszedł, a kelner przywołał go gestem dłoni do baru i przygotował mu kolejkę. Westchnął z ulgą na to zrozumienie, którego nie potrafił mu podarować ostatnio nikt inny.

— Dobry Bóg ci wynagrodzi — podziękował z przekąsem.

— Synu, ty jeszcze wierzysz w Boga w miejscu, gdzie po ziemi zamiast aniołów chodzą krwiopijcy? — spytał barman, również się drocząc.

Mark udał, że nie wie o czym mowa.

Szczerze, nieczęsto działał bez planu. Nawet nie wiedział gdzie znajdzie Givenchy ani czy już ktoś się nią nie zajął. Chęć odkupienia win w oczach szefa była silniejsza, więc działał nieco pochopnie, byle tylko wszystko mieć za sobą. Może wtedy dostałby możliwość rozmowy i dowiedział się, skąd ten chaos w grupie.

Minęło kilka minut gdy dostał następną kolejkę, a kiedy rzucił barmanowi wymowne spojrzenie, ten głową wskazał na salę za plecami Marka. Tuan wolał nie zastanawiać się, kto w tak pechowy dzień jak ten kupuje mu drinki. Udał tylko, że bierze łyk by nie wzbudzać podejrzeń, choć poza ostrym zapachem alkoholu i czegoś słodkiego, równoważącego tę gorycz, nie wyczuł nic.

No tak, Mark, pomyślał. Przecież barman w życiu na czyjeś życzenie nie dolałby trucizny do drinka.

Spokojniejszy wypił trochę i upewnił się w międzyczasie, czy ma przy sobie swój oręż. Po ostatnim spotkaniu z Jacksonem wcale nie pomyślał, że ktoś znowu go rozbroi (bo w podobny sposób pozwoliłby to zrobić już tylko jednej osobie). Dlatego wiedział, że nikt niczego zawczasu się nie domyśli.

Mark znów rozejrzał się po sali zmęczonym i rozbieganym wzorkiem, udając, że jest jak każdy z gości. Widział kilka osób sprzeczających się ze sobą przy zamaszystej gestykulacji, a jego szybka analiza, talent, a jednocześnie wymóg w takiej pracy, kazały myśleć, że to nie podejrzany znak, ale okazja dla kogoś innego do szybkiej ucieczki, kradzieży, albo innej aktywności niezbyt pożądanej przez resztę klubu. Właśnie tą okazję dla potencjalnych poszukiwanych postanowił wykorzystać Mark przed nimi. Upił pół drinka i zostawił go na stole, uciekając na zewnątrz kiedy uwaga wszystkich była jeszcze rozproszona.

Księżyca coraz bardziej ubywało, jakby chciał dać znak ludziom, że nie będzie dłużej ujawniał ich zbrodni. Mark wystąpił kilka kroków w cień między budynkami i momentalnie poczuł na swoim gardle szpony. Szybko zareagował, tym samym nieumyślnie zdradzając swoje umiejętności. Znalazł się w pułapce.

Gdy stanął oko w oko z szybko oddychającą kobietą, jak to powiedział szef, już wiedział. Pomalowane pazury błyszczały, pierś opadała i unosiła się pod grubym płaszczem, blada skóra lśniła w słabym świetle, pergaminowa, cienka, eksponując nabrzmiałe żyły na szyi, twarzy i dłoniach. Szczupłą talię opinał pas znajomej metki.

Mark poczuł się jakby ktoś go spoliczkował. Nie chciał uderzyć kobiety, to było jak wewnętrzny instynkt. Mierzyli siebie wzrokiem tylko chwilę, ale dla niego były to minuty, ponieważ miał pustkę w głowie. Wbrew sobie nie miał żadnego planu.

Poszukiwana wykorzystała zawahanie Marka. Ciosy wykonywała szybko. Napierała niezbyt rozważnie i nieetyczne celowała w nogi. Mark uchylał się i cofał, pozwalając jej się zmęczyć, dopóki znów nie sięgnęła mu do gardła.

Widział w jej spojrzeniu, że nie powstrzyma się przed niczym i że to nie jej pierwszy raz. Mark musiał oddać kilka ciosów, tłumacząc sobie, że to dla dobra ogółu, dla niewinnych i ich ochrony. Dla swojego własnego ratunku.

Ostre kły minęły go o milimetry, jak kule, o których zapomniał. Pierwszy raz strach niemal spojrzał mu w oczy.

Mark byłby tak próbował starodawnych technik walki, unikając jej uderzeń, męcząc ją i wtedy oddając obrażenia, oczywiście stojąc daleko od mistrzów dalekiego wschodu. Wiedział już, że niektóre zadrapania nie powinny się zdarzyć w jego zawodzie, ale z bólem serca musiał to przyznać: poszukiwana była dobra i pewnie właśnie dlatego szef kazał mu ją wytropić. Można było rzec, że zdolnościami mu dorównywała, lecz tylko za sprawą wampirzych zmysłów. A nawet to nie zdarzało się często.

Po jakimś czasie ktoś inny wyłonił się z mroku, jakby nagle wrzucony w wir walki, pewnie przywołany odgłosami. Obawiając się podwojenia sił, dotarło do Marka, że ten ktoś także walczy po jego stronie. Cofnął się, łapiąc oddech i udawając, że nie widzi jak kobieta zostaje pobita. Nie mógł uznać tego za nic innego jak porachunki wampirów, równie bezwzględne, co ich łowców.

Chciał rzucić chłopakowi spojrzenie, ale był zbyt zajęty, gdy nagle w kobietę wstąpiło więcej energii, pewnie tłoczonej jak adrenalina w zwykłych żyłach. Ta również utrzymywała Marka na nogach, który czuł jak krew z zadrapań spływa mu po rękach i szyi, głównie szyi. Znów zerknął przelotnie na swojego wybawcę, nadto się wahając. Kobieta wykorzystała okazję, gładko podbijając jego żuchwę pięścią. Mark zachwiał się i zatoczył, bardziej aby uniknąć dalszych obrażeń, pod mur. Kobieta zniknęła jakby rozpłynęła się w powietrzu.

Chociaż Markowi kręciło się w głowie, widział jak jego wybawiciel przeciera usta i spluwa krwią. A wzrok obaj mieli jeszcze dobry. Drugi wampir ewidentnie wyczuł, że Mark jest zwykłym człowiekiem, a jednak nie zaatakował go, mało tego, obronił go.

Musiało również dotrzeć do niego, jak bardzo się zdradził, więc cofnął się z zamiarem ucieczki. W tej chwili Mark zrobił jedyną rzecz jaką mógł aby go zatrzymać. Zaczął krzyczeć.

— Zaczekaj! — podniósł niepewny głos. — Jackson, zaczekaj!

Jackson odwrócił się jak marionetka, jakby wykonał ten ruch wbrew sobie. Nadal szybko oddychał, a żyły pulsowały mu na szyi. Miał zrezygnowany wzrok.

— Jesteś wampirem — zawołał Mark zupełnie niepotrzebnie.

1305 słów.

𝓗𝓸𝔀 𝓽𝓸 𝓪𝓿𝓸𝓲𝓭 𝓽𝓱𝓮 𝓼𝓾𝓷 » GOT7 MARKSONOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz