08

135 14 0
                                    

Mark nawet nie pamiętał, jak dotarł do domu.

Resztką sił musiał się tam doczołgać, znając drogę na pamięć. Gdy adrenalina przestała trzymać go na nogach, opadł bezwładnie na łóżko i leżał tak dobrych kilka godzin, półśpiący i półnieprzytomny.

Kiedy świadomość wróciła do Marka, zerknął na zegarek. Powoli podniósł się i przetarł oczy, przypominając sobie coraz więcej szczegółów. W głowie wciąż miał ostre słowa byłego szefa i świadomość tego przeklętego pisma. Zbyt zmęczony wydarzeniami, postanowił zrobić ostatnią słuszną rzecz. Przetarł twarz wilgotnym ręcznikiem i wstał aby iść do klubu.

Wychodząc, nawet nie obejrzał się na siebie w lustrze. Nie interesowało go już, czy wygląda jak niewinny chłopak, który wzbudzi współczucie policji. Z posiniaczoną twarzą i w zakrwawionych ubraniach pewnie zwróci na siebie uwagę, może nawet nieodpowiednich osób. W drodze wziął tylko srebrny nóż, z którym dla bezpieczeństwa nie rozstawał się i nadal niewystarczająco uzbrojony wyszedł na ulicę. Przecież znał listę klubów na pamięć, dlatego skierował się do tego, w którym miał najmniejsze szanse spodobać się komuś bez wzajemności.

Na wejściu zamówił tylko piwo, bardziej nastawiony na przeczekanie nocy niż jakieś oczyszczenie mentalne. Na tarasie, trochę trzęsąc się z zimna, pogrążył się w przemyśleniach.

Bycie częścią agencji Jaebeoma miało kilka plusów; dawało mu to nietykalność, ochronę, różnego rodzaju wsparcie i ubezpieczenie. Nawet gdyby policja go przyłapała, znajomości szefa szybko uniewinniłyby go ze względu na sprawowany zawód. To ze strony cywilnej czyniło pracę całkiem atrakcyjną.

Był jeszcze kodeks wewnętrzny, zawarty między spółkami zajmującymi się właśnie łapaniem wampirów i ten był o wiele bardziej rygorystyczny. Tam spisano wszystkie prawa i obowiązki oraz mnóstwo zakazów, których część Mark zwyczajnie sobie złamał. Wiedział, że lista jego przewinień nie była wcale krótka: pomógł ofierze zwiać, zostawił ślady za sobą, pominął kilka raportów... a poza tym wdał się w bardzo bliską relację z wampirem, nie wydał go i jeszcze go krył.

Jaebeom wcale nie przesadzał mówiąc, że to kwestia życia i śmierci. Teraz Mark naprawdę był zagrożony i utrata licencji przy tym naprawdę nie była wielkim problemem. Co gorsza, z takich rozpraw rzadko kiedy oskarżony wychodził żywy.

Myśląc wstecz, wcale nie żałował, że poznał Jacksona i wcale nie uważał, aby to była jego wina. Równie dobrze Jaebeom wkurzyłby się za opóźnienia w raportach, znalazłby kogoś lepszego i zwolnił go tak czy inaczej. Zaoszczędził wystarczająco dużo pieniędzy żeby nie bać się o przyszłość. Jedyne, co stanowiło problem, to inni łowcy polujący na jego życie. Nawet jeśli wygra rozprawę, w oczach pozostałych zawsze będzie zdrajcą. Łowcy wampirów stanowili bardzo konserwatywną grupę zawodową.

Kiedy szarość poranka zaczęła uderzać w oczy, a barmani zmieniać się w czasie najmniejszego ruchu, Mark nabrał ochoty zadzwonić do Jacksona. Nie miał pojęcia gdzie ten może teraz być; kiedy wyszedł spotkać się z szefem jeszcze go nie było i nie wrócił na noc, choć to akurat podobało się Markowi. Miał nadzieję, że jest bezpieczny i będzie miał ochotę na rozmowę. Może on poradzi coś więcej. Przecież jako wampir wiedział co znaczy musieć się chować. Nie powinien mieć problemu z dodatkowym kryciem Marka.

Przez chwilę mocno zaciskał dłoń na telefonie, już wcale nie czując chłodu. Jackson naprawdę stał się jego ostatnią deską ratunku - sam nie wiedział kiedy tak się do siebie zbliżyli, ale praca nauczyła go, że to nie musi znaczyć nic dobrego.

Do tego wampir. Nie zarzucał mu oczywiście nic złego, ale ta znajomość równała się z niebezpieczeństwem i ryzykiem.

W końcu podjął decyzję żeby zadzwonić, ale nigdzie się na razie nie umawiać. Czekał dopóki nie włączyła się sekretarka. Niewiele myśląc, zaczął się powoli zbierać i postanowił zostawić mu wiadomość.

— Jackson? Tu Mark. Możemy spotkać się popołudniu? — Chwilę milczał, przytrzymując telefon ramieniem i zabierając kufle do drugiej ręki. — Mam coś ważnego do załatwienia. Uważaj na siebie, dobra?

Zastanowił się, czy jeszcze coś dodać, ale dziwna blokada podpowiedziała mu, że lepiej zakończyć połączenie.

Noc spędzona przy piwie pomogła mu zregenerować siły. Gdy tylko poczuł się lepiej, zaczął w głowie układać jakiś plan; zaczeka aż Jackson oddzwoni, wtedy spotkają się i omówią szczegóły, a wcześniej pozostaje wrócić do domu i doprowadzić się do porządku.

Z takim zamiarem Mark wziął rachunek i powoli skierował się do domu. Całe szczęście nie czuł już ani zmęczenia, ani bólu. Nie było innego wyjścia jak zachować spokój, nie wpadać w panikę i trzymać się na baczności dopóki nie wpadnie na to, co robić dalej.

Kiedy Mark poczuł jak wibruje mu telefon w kieszeni, zaczęło mu szybciej walić serce. Przestraszył się, że Jackson odsłuchał jego wiadomość i chce się spotkać natychmiast, a Mark wcale nie chciał się jeszcze z nim widzieć. Przynajmniej dopóki nie pozbędzie się cieni spod oczu i krwi z ubrania.

Niepewnie zerknął na ekran by zobaczyć nieznany numer. Niezbyt odpowiedzialnie rozejrzał się, a następnie odebrał i usłyszał obcy, męski głos po drugiej stronie.

— Mark? — zapytał ktoś niepewnie. — Spotkałem twojego przyjaciela... Chyba potrzebuje pomocy.

— Kto mówi? — Tuan ściągnął brwi w konsternacji.

— Wyślę ci adres. Przyjedź jak najszybciej.

Tutaj połączenie się urwało, a Mark wpatrywał się, mrugając, w pusty ekran. Nie rozpoznawał ani numeru, ani głosu, a już tym bardziej nie miał pojęcia, o jakiego przyjaciela może chodzić. Miał tylko nadzieję, że nie mowa o Jacksonie. Gdyby łowcy Jaebeoma znaleźli go, a teraz szantażowali żeby i jego dopaść, to swój cel mieliby już w drodze.

Chwilę później otrzymał adres. Znał to miejsce, ulicę przy klubie, w którym rzadko gościł, ale wiedział o jego istnieniu i atmosferze. To miejsce dla bogatych dzieciaków na emigracji, więc nic, co interesowałoby Marka. Za czasów szkolnych wszedł tam może raz czy dwa, na polecenie znajomych z Tajlandii, ale od tego czasu nie odwiedzał więcej klubu.

Zaciekawiony rozwojem wydarzeń, uznał, że uda się tam zachowując szczególną ostrożność. To nie mogła być pułapka, czuł, że to nie w stylu agencji. A gdyby cokolwiek miało go tam zaskoczyć, Mark umiał się i bić, i uciekać.

Wrócił do mieszkania po samochód, ale nie marnował czasu na przebieranie się, zamiast tego od razu pojechał pod wskazany adres. Dla bezpieczeństwa upewnił się jeszcze, że Jackson nie oddzwonił, a później zaparkował i rozejrzał się po pustej ulicy.

Wpadł na to, żeby zadzwonić pod numer, który kazał mu tutaj przyjechać. Denerwował się, ale nie na tyle żeby nie móc się skupić. Zaraz usłyszał gdzieś za sobą automatyczny dzwonek, a gdy poszedł w stronę dźwięku, dostrzegł pochyloną postać na ławce. Powoli podszedł bliżej i kiedy skrócił odległość do wyciągniętej ręki, chłopak podniósł głowę.

Niespodziewanie Mark spojrzał w oczy swojego dawnego przyjaciela, które niemal zaświeciły się na to spotkanie.

— Mark — odetchnął słabo, z zaskoczeniem. — Nie spodziewałem się ciebie tutaj. Ktoś podobno po ciebie zadzwonił z mojego telefonu.

— Opowiesz mi w drodze — mruknął, pakując tajskiego przyjaciela do samochodu.

Z BamBamem nie widział się od szkoły średniej, co nie zmieniało faktu, że zgarnął go niemal od razu. Ktokolwiek znalazł jego telefon, dobrze wiedział co robił dzwoniąc do Marka.

1120 słów.

𝓗𝓸𝔀 𝓽𝓸 𝓪𝓿𝓸𝓲𝓭 𝓽𝓱𝓮 𝓼𝓾𝓷 » GOT7 MARKSONOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz