Rozdział 20

27 4 6
                                    



Tyle planów i marzeń. Tyle ciężkich decyzji. Nikła nadzieja, której zostałem pozbawiony. Jak każdej innej rzeczy... Karty zostały wyłożone na stół. A w moim ręku ich brak. Nie mam już ruchu. Za to moim przeciwnicy owszem i to nie jeden. Jestem na przegranej pozycji. Pogodziłem się już z własną porażką. Ale nie mogę przeboleć jednej rzeczy. Spoglądam na nieprzytomnego brata. Plany wobec niego miałem inne. One również nie wypaliły. Miał uciec i przeżyć. A trafił tu. Jest na ich łasce, tak samo jak ja. Patrzę na śpiącego strażnika, śpi głęboko. Mamy poluźnione łańcuchy, abyśmy mogli zasnąć w wygodniejszych pozycjach. Dla Bastien'a niema to znaczenia po ataku wizji i drgawek nie wybudza się, leży niemal martwy. Ich konsyliarz z dziwnym mechanicznym okiem podłączył do niego kroplówkę z jakimś płynem i okrył dwoma kocami. Będą tylko wydłużać jego agonię. Przełykam ślinę. Muszę to zrobić. Muszę.

Ostrożnie chwytam swój łańcuch i najciszej jak się da, układam go na szyi brata. Ledwo dosięgam, ale starczy. Spoglądam jeszcze raz na strażnika, a potem patrzę na tego dziwnego lisa o dziewięciu ogonach z klatki. On też się przygląda, tak samo jak mój chowaniec. Łatwo oceniać, nie będąc na moim miejscu.

- Nie mogą cię dostać. Rozumiesz? - mówię cicho do brata. A może ta ja tłumaczę swemu sumieniu swoje zachowanie?

- Przestanie cię boleć... - oczy zachodzą mi łzami. Raz prawie to zrobiłem, teraz tylko muszę być bardziej skuteczny...

- Ty też przecież chciałeś to zrobić, widzę ślad na szyi...

Napinam łańcuch, ale po chwili ręce mi drżą. Z oczu lecą mi łzy i powstrzymując się od jęku, wypuszczam napięcie z łańcucha. Stwórco to takie trudne. Czemu ja muszę to zrobić? Słyszę kroki dochodzące z korytarza. Szybko chowam ręce, zabierając nadmiar łańcucha z szyi brata. Śladu po łańcuchu nie widać, praktycznie nie dociskałem go, motając się ze swymi myślami. Zamykam oczy i udaje, że śpię, opierając głowę o prawe ramię.

Słyszę kroki, a po chwili głos ich konsyliarza.

- Reiji! - słyszę jego oburzony głos, tak nazywa się ten młokos co nas pilnuje – Śpisz na warcie?! - szuranie i jęk strażnika.

- Coś się stało? - słyszę jego zaspany głos.

- A jakby ten starszy udusił młodszego? Jesteś nieodpowiedzialny... - marudzi metalowooki jak zdążyłem go przezwać. Rozmawiają swobodnie, nie domyślają się, że ich rozumiem...

- Pfa - prycha młokos – Lepiej dla niego nie? Co się przejmujesz...

Jego głos jest lekceważący i zaspany.

- Jak tak możesz mówić? - dziwi się starszy – Jakby zginął na twojej warcie...

- To bym zginął z rąk kapitana? - słyszę kpiący głos młodszego – I tak zginiemy. Więc czemu się nie wyspać?

Teraz to on mnie wybił z myśli. Czyżby do tego stopnia był pogodzony ze swym losem i obojętny? Jak można myśleć o spaniu, gdy grodzi ci śmierć?

- Eee – za jąkał się metalowooki.

- No widzisz? Nawet nie wiesz co mądrego powiedzieć – prychnął – A teraz zostaw mnie samego i daj się w spokoju wyspać...

Nie wierzę...

- Reiji – powiedział już swoim normalnym głosem starszy – Chodź za mną, musimy porozmawiać.

Młodszy chwilę się wykręcał, ale w końcu starszy go nakłonił i razem opuścili więzienie. Teraz albo nigdy! Zagryzłem wargę i przyciągnąłem ciało brata bliżej siebie. Mogłem hałasować, bo nikt nas nie pilnował. Spojrzałem na jego wychudłą twarz. Na Wieczny Ogień, co ci się stało, że twoje ciało jest w takim stanie? Nie widziałem cię zaledwie tydzień, a ty wyglądasz jak ofiara dołu głodowego... Jego głowa leżała na moich nogach, mogłem zobaczyć każdy niepokojący szczegół na jego twarzy.

Czas RegonisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz