ROZDZIAŁ 5

4.8K 135 3
                                    


Lucas
Właśnie stoję przed lustrem, tępo wpatrując się w swoje spowite mrokiem odbicie. Pokryte krwią dłonie opieram na kantach umywalki, którą przypadkiem brudzę tą ohydną, lepką cieczą. Wypuszczam wstrzymywane powietrze z ust, przyglądając się odniesionym podczas walki ranom. Rozcięta warga, z której wciąż sączy się szkarłatna krew oraz przecięty łuk brwiowy. To nie są rany po zwykłej bójce, na mojej szyi widnieją ślady pazurów, podobnie jak na reszcie ciała. Plecy, barki oraz okolice żeber palą mnie niemiłosiernie, a mimo to nawet nie drgam. Moja klatka piersiowa unosi się w zawrotnym tempie, pokazując tym samym jak mój organizm reaguje na ból i jak próbuje sobie z nim poradzić. Zdolność regeneracji przypisana jest wilkołakom od urodzenia, jednak nie mamy wpływu na to, aby odniesione rany goiły się szybciej niż kilka godzin. Wiem, że normalny człowiek już dawno leżałby w szpitalu. Lub w najgorszym wypadku kostnicy.
Kiedy wciąż nie zamierzam wykonać żadnego ruchu, a nawet gdybym chciał to byłaby to dla mnie katorga, w drzwiach do łazienki pojawia się Leon. Mierzy mnie od góry do dołu i po jego minie mogę uznać, że nie dowierza temu, że jeszcze trzymam się na nogach. Był wystarczająco wystraszony, kiedy przyniosłem tutaj Jeffreya.
- Myślę paniczu, że potrzebujesz pomocy. - Zaczyna mężczyzna opanowanym głosem, nawet jeżeli mój widok sprawia mu ból, to tego nie okazuje.
- Co z Jeffreyem? - Posyłam mu smutne spojrzenie.
Wiem, że tylko Leo jest godzien widzieć jak bardzo do dupy w tej chwili się czuję. Zresztą myślę, że nawet ślepy byłby w stanie to dostrzec.
- Nie wiem jakim cudem, ale jego serce wciąż pracuje na najwyższych obrotach. Jednak jego rany są bardzo poważne i nawet jeżeli potrafi się zregenerować, to może to potrwać nawet kilka dni. Mam znajomą lekarkę, jeżeli panicz nie ma nic przeciwko to wezwę ją jeszcze dzisiaj.
- Zgoda, ale nie może wiedzieć o tym kim jesteśmy Leo. Wiedz, że dla mnie teraz liczy się tylko to, aby Jeff wrócił do zdrowia, nawet jeżeli pomoc ludzi jest ku temu potrzebna. - Ponownie zwracam wzrok w stronę lustra, po czym niechlujnie przemywam wodą twarz oraz przedramiona.
- Paniczu... Przecież widzę jak panicz cierpi, może mogę jakoś pomóc? - Leon podchodzi do mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu na co lekko się krzywię, jak się okazuje tam też mi się oberwało.
- Leo, na ciebie zawsze mogę liczyć. Jesteś moim dobrym przyjacielem i wiedz, że oddałbym życie za takiego człowieka jak ty. - Uśmiecham się lekko w jego stronę i ściskam dłoń mężczyzny w podzięce. - Wystarczająco już dla mnie zrobiłeś, jestem ci za to dozgonnie wdzięczny.
- Nie jestem w stanie uwierzyć, że panicz doniósł tutaj panicza Jeffreya zupełnie sam...
Kręcę głową z lekkim grymasem na twarzy, który być może miał przypominać pokrzepiający uśmiech i nie daję dokończyć starszemu mężczyźnie.
- Nie byłem sam, to zasługa mojego wilka, że zdołałem uratować Jeffreya przed śmiercią. Jak widać oprócz gadulstwa i narzekania jednak na coś się zdał. - Śmieję się cicho i przecieram dłońmi twarz. - Idź już do chłopaka, a ja wezmę prysznic i przyjdę do was później.
- Jak sobie życzysz Luke. - Mężczyzna kiwa twierdząco głową i opuszcza przestronne pomieszczenie, aby następnie zniknąć za drzwiami.
Luke. Leon rzadko zwraca się do mnie po imieniu, ale zawsze gdy to robi nie jest to oznaka braku szacunku z jego strony, pokazuje tym, że martwi się o mnie jak ojciec o swojego syna.
Podpieram się dłonią ściany i powoli kieruję w stronę kabiny prysznicowej. Myślę, że dalej już będę umiał sobie poradzić bez niczyjej pomocy.
Godzinę później siedzę z niecierpliowością na krześle obok Jeffreya. Blondyn leży nieprzytomny na łóżku i widzę, jak jego klatka piersiowa porusza się w powolnym tempie. Nie jest to dobry znak, ponieważ gołym okiem widać, że jest wykończony i nie ma sił. Teraz najważniejsze jest, aby jego ciało się zregenerowało, a do tego potrzeba mu dużo snu.
- Jeffrey, jeżeli mnie słyszysz... Nawet nie wiesz jak bardzo jestem z ciebie dumny. Nigdy nie musiałeś mi niczego udowadniać, ale wczorajszej nocy pokazałeś, że jesteś godzien swojego stanowiska jak nikt inny. Szkoda, że ja nie mogę tego samego powiedzieć o sobie. Przyznaję, nie jestem prawdziwym Alfą. Nie zasługuję na to. Powinieneś stać u boku prawdziwego przywódcy, nie wilka, który jak ostatni tchórz zostawił watahę pod okiem swojego ojca. Przepraszam Jeff, że byłem takim idiotą, że naraziłem cię na niebezpieczeństwo i teraz musisz za to cierpieć. Gdybym cię posłuchał i wrócił do domu, może nie musielibyśmy walczyć o życie...
Po tych słowach ostatni raz patrzę na spokojną twarz przyjaciela, pomimo licznych ran i tej jednej, ogromnej rany na szyi, którą teraz zasłaniają bandaże, Jeff wydaje się być zadowolony. Jakby wiedział, że wygrał, że poświęcił się w dobrej sprawie. Chodź tak naprawdę nigdy nie powinienem był dopuścić do tego, aby wygane ze stada wilki zrobiły mu cokolwiek z mojego powodu.
Wiem, że to mnie chcieli, że to ja jestem jedynym potomkiem Alfy z watahy, z której ich wygnano. Zdradzili swoją rasę i skazano ich na banicję, brudne, pokryte bliznami wilki, które pragnęły zemsty. Chcieli pozbawić mojego ojca jedynej szansy na przedłużenie naszego rodu. I chociaż to ja spierdoliłem to wszystko, nie wiem czy jestem w stanie być dobrym Alfą.
Godzę się ze wszystkim co zsyła na mojej drodze przeklęty los, przyjmuję wszystko, ale to, że z mojego powodu cierpią bliskie mi osoby boli mnie bardziej niż zadany przez tuzin wilków cios. Bo to jest cios prosto w serce.
- Kiedy panicz opowiadał mi o swoim pochodzeniu powiedział pan, że Alfą nie można się urodzić, trzeba się nim stać. - Za sobą słyszę głos Leo, stoi w wejściu do pokoju, opierając się barkiem o framugę dębowych drzwi.
Wzdycham cicho i z trudem staram się wstać na równe nogi. Zaciskam mocno powieki, czując okropny ból na plecach i biodrze, odrazu z moich ust pada kilka niekulturalnych przekleństw.
- Cholera. - Syczę przez zęby, łapiąc się za palące miejsce pod żebrami.
- Pomogę panu. - Leon odrazu podchodzi do mnie, dzięki czemu dostaję od niego punkt podparcia.
Posyłam mu wdzięczne spojrzenie, kiedy mężczyzna pomaga mi opuścić pomieszczenie i udać się do salonu.
- To prawda Leo, nie można się urodzić wspaniałym przywódcą, bo taki nie istnieje. Pozostało mi tylko pogodzić się z tym, że nigdy nim nie będę. - Mówię, siadając na kanapie.
- Tego panicz nie wie, ale ja za to wiem, że ma pan w sobie wiele siły oraz determinacji, aby spróbować dowieść prawdy. Prawdy o sobie, kim panicz tak naprawdę jest. - Leon patrzy na mnie, a ja na niego. I nie potrzeba żadnych słów, aby widzieć nadzieję w jego oczach.
Za to to, co widać w moich pozostaje tajemnicą, którą on odkrył już dawno temu, ale oboje wiemy, że aby obudził się we mnie prawdziwy wilk Alfa, muszę stanąć przed obliczem samego diabła.
- Masz rację Leonie, zresztą jak zawsze. - Posyłam mężczyźnie krótki uśmiech i opieram się o oparcie kanapy.
W tej samej chwili słyszę, że do drzwi ktoś puka. Patrzę na Leo, a jedna z moich brwi zmierza ku górze.
- To panna Foster. Doktor, o której panu wspominałem. - Wyjaśnia Leon i kieruje się do głównych drzwi.
W późniejszej kolejności słyszę głośny stukot obcasów, a następnie w wejściu do salonu pojawia się wysoka i zgrabna kobieta. Jeżeli to znajoma Leo, i jest co najmniej dwadzieścia lat starsza ode mnie, to naprawdę dobrze maskuje swoje lata, ponieważ jej wiek zdradzają tylko i wyłącznie zmarszczki na twarzy. Po za tym jest szczupła i elegancko się ubiera, co wskazuje na wysokie wyrachowanie.
- Dobry Boże! - Woła kobieta, stając przede mną z szokiem wymalowanym na twarzy, jak nic jej karnację można porównać do eskimosa, a przecież w Nowym Jorku panuje ciepły klimat.
Posyłam pannie Foster chłodne spojrzenie, po czym przecheylam głowę nieco w bok nie rozumiejąc jej zachowania, chociaż chyba wiem co ją tak odtrąciło. Pomimo nowego, czystego ubioru, przez białą koszulę prześwituje szkarłat krwi, której rany nie miałem kiedy opatrzeć, i która od jakiegoś czasu daje mi się we znaki.
- Mówiłem ci Angelino, że to poważne rany. - Wtrąca się Leon, klepiąc lekarkę po ramieniu w uspokajającym geście.
- Tak, ale nie spodziewałam się, że aż tak. - Mruczy kobieta i kładzie na stół swoją walizkę, gdzie zapewne trzyma narzędzia tortur.
Prawda jest taka, że nigdy nie cierpiałem lekarzy. Ona nie jest wyjątkiem.
- Panicz Jeffrey leży w pokoju obok, ale myślę, że powinnaś najpierw obejrzeć tego młodzieńca. Zapewniam cię, że przy jego koledze nie będziesz narzekać na brak pracy. - Wzdycha Leon patrząc na mnie z pół uśmiechem, kiedy posyłam mu srogie spojrzenie. - Ja pójdę przyrządzić Ci coś do picia Angelino.
Miałem nadzieję, że wezwał ją tylko po to, aby pomogła mojemu przyjacielowi. Nie mnie. Jak widać nadzieja matką głupich.
- Oczywiście Leo, chętnie skosztuję twojej herbaty. - Odpowiada mężczyźnie doktor Foster i wraca spojrzeniem do mnie, kiedy Leon opuszcza salon.
Angelina wyciąga paczkę z bandażami oraz różne środki do przeczyszczenia ran. Jeszcze wzrok mnie nie myli, na szczęście. A kiedy nasącza jeden z wacików płynem do dezynfekcji spogląda w moim kierunku z nie zrozumieniem.
- Lucas tak? Nie patrz na mnie jakbym miała cię zaraz zjeść żywcem. - Mimo lodowego wyrazu twarzy, pani doktor potrafi się śmiać. Uśmiecha się łagodnie w moim kierunku.
- Bywam zapobiegliwy. - Odpowiadam wciąż tak samo chłodnym tonem i niepewnie zdejmuję koszulę.
Już po minie doktor Foster mogę stwierdzić, że jest gorzej niż myślałem. A mogła oszczędzić sobie tego widoku.
- Leon nie wspomniał mi, że jesteś wilkiem Lucas. - Mówi spokojnie kobieta, a ja patrzę na nią z szokiem wymalowanym na twarzy. Moja maska obojętności właśnie przepadła w tej chwili.
- Co? - Wyduszam ledwie słyszalnym głosem, a przez to moje mięśnie spinają się do granic możliwości.
- Gdybym wiedziała, wzięłabym coś, co mogło by ci naprawdę pomóc Luke. - Wzdycha kobieta i dotyka jednej z moich ran, przez co zaciskam zęby ponownie czując palący ból.
- Skąd wiesz kim jestem? - Patrzę na Angelinę ostrym wzrokiem, nie ufam jej. Nie ufam nikomu. Już nie.
- Nie denerwuj się proszę, bo tylko pogarszasz swoją sytuację. Mam córkę, jest w twoim wieku. Kilka lat temu wpoił się w nią jeden z was, wilkołaków. Jednak nie wiedziałam, że Leo także ma coś wspólnego z waszą rasą. A te rany... to musiała być cała wataha. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze żyjesz Lucas, że w takim stanie możesz jakkolwiek funkcjonować.
- Jak widać nie doceniasz moich możliwości Angelino. - Warczę sfrustrowany, w końcu odzyskując zdolność mowy.
- Wstań proszę. - Oznajmia kobieta i wyciąga z torby niewielkie zawiniątko.
Mimo karcącego wzroku jaki mi posyła robię to, o co mnie prosi i staję przed Angeliną, tym samym przewyższając ją znacznie.
Lekarka odwija trzymany w ręce bandaż i owija nim moją ranę w pasie, z której wciąż sączy się krew.
- Jeffreyowi oberwało się znacznie bardziej. - Kwituję, gdy kończy opatrywać resztę moich ran.
Wychodzi na to, że teraz muszę paradować w bandażach, ponieważ moje żebra jak i jeden bark są na tyle mocno pokaleczone, że materiał koszuli zapewne przesiąkł by krwią prędzej czy później.
- Ciekawi mnie do jakiej rangi należysz, Nicholas wspominał mi, że jest Betą w naszych lasach i służy w patrolu. Nic dziwnego, że moja córka od razu się w nim zakochała. - Uśmiecha się lekko kobieta i chowa resztę rzeczy do torby.
- Znam go, to skrzydłowy Jeffreya, mojego Bety. - Mówię od niechcenia i ponownie siadam na miękkiej posadzce.
- Oh, a więc Alfa! - Panna Foster posyła ciepły uśmiech i spogląda w moim kierunku z zaciekawieniem. - No tak, mogłam się domyśleć. Silny, wytrwały, odważny wilk.
Nie zamierzam jej tłumaczyć, że ta ranga na pewno nie należy się mnie, ponieważ szkoda mi na to czasu i śliny. Posyłam jej jedynie cierpki uśmiech i mierzę kobietę ostrym spojrzeniem.
- Mój przyjaciel jest poważnie ranny, może pani mu pomóc? - Przechodzę od razu do rzeczy.
Dostrzegam też, że do salonu akurat wchodzi zdziwiony Leo. Posyła mi pytające spojrzenie na co wzruszam tylko zdrowym ramieniem.
- Zrobię co w mojej mocy, niczego nie obiecuję. - Odpowiada i zwraca się z wdzięcznością do Leona, który podaje jej gorący kubek z herbatą.
Pomimo swoich ran wstaje z miejsca, nie mogąc dłużej znieść tej gęstej atmosfery jaka pojawiła się wraz z obecnością tej kobiety w moim domu. Jedno jest pewne, ja wciąż nie przepadam za ludźmi. I szybko się to nie zmieni.
Pewnym krokiem wchodzę do pokoju, gdzie leży nieprzytomny Jeffrey i posyłam w jego kierunku lekki uśmiech. Podpierając się ściany obserwuję uważnie jak jego klatka piersiowa porusza się w powolnym tempie i wzdycham cicho, kręcąc przy tym swobodnie głową.
- Nie martw się przyjacielu, wyjdziesz z tego. I nie próbuj niczego, co mogłoby zaprzeczyć moim słowom. Pamiętaj, przede mną nie ma drogi ucieczki. - Uśmiecham się lekko i opuszczam pokój, mając nadzieję, że niedługo ponownie ujrzę tą zawsze uradowaną twarz, szeroki uśmiech oraz przyjaźnie błyszczące iskierki w oczach mojego przyjaciela.
Bo wiem, że Jeffrey tak łatwo się nie poddaje i zawsze walczy do końca.

Od Shadowx3Soul:

Jako, że ostatnio mam dużo czasu oraz weny, rozdział pojawił się szybciej. Komentarze i gwiazdki mile widziane😊


The fate of wolvesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz