Prolog

268 14 2
                                    

Był późny wieczór, kiedy przekroczyłam próg gabinetu. Nieoczekiwana i nieproszona zamknęłam za sobą masywne, drewniane drzwi. Fałszywie zalotne spojrzenie utkwiłam w mężczyźnie, który siedział tuż za mahoniowym biurkiem. Jego zaskoczenie szybko przeobraziło się w zainteresowanie. Niemal grzeszną fascynację. Podszyty lubieżnością wzrok, błądził po moim ciele.

– Domyślam się, iż nie przyszłaś tutaj w celach służbowych.

– Skąd taki wniosek?

Wolnym krokiem przemierzyłam dzielącą nas przestrzeń.

– Słyszałem, że o tej porze odwiedzasz mężczyzn tylko z jednego powodu.

– Kalumnie rozchodzą się tak zaskakująco szybko, że czasami wyprzedzają zdarzenia – odparłam beztrosko.

Stanęłam tuż obok niego i z wdziękiem usiadłam na blacie biurka.

– A jednak tu jesteś – zauważył.

– Powiedz tylko słowo, a wyjdę.

Milczał, obracając złoty pierścień na palcu.

Tak jak myślałam, nie potrafił odpuścić sobie przyjemności. Ja również. Uwielbiałam ich zwodzić, kusić i ostatecznie popychać w ramiona sprawiedliwości, czego unikali niczym diabeł wody święconej.

Nagle dłoń mężczyzny ordynarnie spoczęła na moim udzie. Wolno wsunął palce pod materiał obcisłej sukienki. Rozsunęłam uda w zapraszającym geście. To wystarczyło, aby mężczyzna podniósł się i stanął między moimi nogami. Wyraźnie czułam gorący, szybki oddech na dekolcie. Subtelnie przesunęłam dłoń wzdłuż jego klatki piersiowej.

– Muszę cię rozczarować, ale przyszłam w sprawie służbowej.

– Nie zwódź mnie, Pelagio – odparł groźniejszym tonem.

Omal nie parsknęłam śmiechem w odpowiedzi na jego słowa. Prawda była taka, że tylko z tego powodu znalazłam się dziś w tym pomieszczeniu.

Jego dłonie w zaborczym geście znalazły się na moich biodrach.

– Wiele ryzykujesz, Wasza Eminencjo – szepnęłam, poprawiając jego koloratkę.

– Jesteśmy w moim gabinecie i zrobię z tobą, co tylko będę chciał.

Uniosłam brew. Spodziewałam się po nim zuchwałości, ale brakiem rozwagi nieustannie mnie zaskakiwał.

– Nie zdążysz – odparłam obojętnie.

Wywinęłam się z objęć kardynała i oddaliłam od niego na dobre kilka metrów.

– Twoje niemoralne życie i nielegalne interesy właśnie położyły kres twojej karierze – dodałam.

– Nie możesz mi nic udowodnić – odpowiedział lekceważąco.

– Mylisz się. Już to zrobiłam.

Nagle do gabinetu wkroczyło dwóch umundurowanych mężczyzn. Pewność siebie zdumiewająco szybko opuściła ciało kardynała. Zszokowany zrobił krok do tyłu, a jego dłoń powędrowała na klatkę. Czyżby jego problemy zdrowotne oraz wiek właśnie dały o sobie znać? Z satysfakcją patrzyłam, jak Żandarmeria Watykańska wyprowadzała ogarniętego trwogą, starego, obłudnego Carlosa Ferrerę. Był przestraszony, ale doskonale widziałam wściekłość, która wydzierała się z jego spojrzenia.

– Jeszcze pożałujesz dnia, w którym przekroczyłaś mury Watykanu ty zdradziecka żmijo! Zadarłaś z niewłaściwym człowiekiem! – wrzasnął.

Jego groźby nie wywarły na mnie żadnego wrażenia. Podobne wiązanki słyszałam zbyt często, aby je zliczyć, a co dopiero zapamiętać. Zawsze grozili, zawsze krzyczeli i ostatecznie zawsze umierali. 

Ku przeklętej wiecznościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz