Czerwone koraliki różańca prześlizgiwały się w pomarszczonych dłoniach Matyldy Mewet.
Jej bezdźwięczne modły przypominały trans, podczas którego dozwolone było tylko poruszać ustami w wymyślnym rytmie, łapiąc oddech zawsze w taki sam sposób. Chociaż zazwyczaj zdarzało jej się przyciąć komara na jedną dziesiątkę, tym razem oczy miała opuchnięte i czerwone od łez. Rozdygotane ręce ledwie utrzymywała na kolanach.
Pozostali członkowie rodziny siedzieli przy pustym, kuchennym stole. Dochodziła właśnie północ – godzina bezwzględnie zarezerwowana dla głębokiego snu – ale wydarzenia rozkazały wszystkim czuwać, jakby miało się stać coś jeszcze. Dopiero co pochowali swojego psa i dwa koty. Karol rozcierał obolałe dłonie, w których chwilę wcześniej trzymał szpadel, a jego żona Lila ledwie skończyła głośno płakać. Siedzieli z grobowymi minami w dobijającej ciszy tej nocy.
Sąsiedzi również nie spali, Leon wskazał na zapalone światło w salonie i w kuchni.
– Przynajmniej wszystkim się nie powodzi tak samo – prychnął.
– Wiesz co? Nawet najgorszemu wrogowi bym życzył, żeby mu się powodziło – odparł Karol, pocierając czoło. – Niech by sobie żyli wszyscy w spokoju. Przecież tak się nie będzie dało w ogóle żyć. Podpalić tylko to wszystko i siebie też. Nie ma ratunku.
– Skąd ty wiesz, czy naprawdę wszystkie zdechły? Nie mogły wszystkie zdechnąć, to nie jest możliwe w ogóle, żeby tak na raz wszystkie szlag trafił. I co? My zostaliśmy, nas cholera nie wzięła?
– Jeszcze nas trafi szlag, kwestia czasu.
– Przestań tak w ogóle mówić – zganiła go Lila. – Mówisz tak, jakbyś tego chciał.
– A co, może powiesz, że będzie dobrze? Lepiej by było jakbyśmy zdechli.
– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna... – zaczęła głośniej Matylda, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. – Od powietrza, głodu, ognia i wojny!
Był czerwiec, ale żadna żaba nie wydała z siebie rechotu, a ostatnia piosenka zaprzyjaźnionego słowika rdzawego zabrzmiała na kilka chwil, by urwać się gwałtownie. Była jak pieśń zabijanego żołnierza, który nie spodziewał się zabłąkanej kuli. Natura, niczym okrutny kat, na tę samą chwilę, milionami swoich niewidzialnych rąk, wykręciła karki wszystkim zwierzętom.
Wszystkim prócz ludzi.
Ale oni tym razem nie czuli się wyjątkowi, gdy z poziomu zarazy nie zostali pomyleni ze zwierzęciem.
Nie trzeba było nikogo przekonywać, że to się naprawdę stało. Wystarczyło wyjść na ulicę i trochę się rozejrzeć – w legionach ciał poległych już psuła się krew. Wszystkie inne problemy, poważne wojny czy zwykłe różnice zdań zostały zasypane lawiną trupów, czyniąc ze świata fruwający przez galaktykę kurhan, po którym biegał spanikowany, ostatni gatunek żywej istoty.
Od lat Mewetowie prowadzili sklep mięsny. Karol przejął go od swojego ojca Leona, ciesząc się niezmiennie dobrym utargiem i celującą opinią. Gdzie było najlepsze mięso? U Mewetów. Bo najświeższe, najlepsze na śniadanie, bo bez żadnych chemikaliów. Wręcz ubóstwiano ten ociekający tłuszczem boczek, rozpadającą się w ustach karkówkę i soczystą szynkę o zapachu dymu jałowca. Dlatego Mewetowie nigdy nie sprzedali nieświeżego mięsa, które mogli przecież oddać do zakładu, by je przerobiono na wędliny.
Niestety po ich kwitnącym biznesie pozostał tylko szary budynek przy rynku, wykafelkowane, odmalowane niedawno wnętrze sklepu i buczące zamrażarki.
– Mamy jeszcze jakieś zapasy, na trochę starczy – podjął Karol. – Tyle jest sposobów na to, żeby długo leżało. Coś wymyślimy.
– O tak, tak, tylko że zaraz ktoś się po to połaszczy – odbił Leon. – Od podwórka łatwo jest wejść i wybić szybę, a wszyscy wiedzą gdzie u nas mięso się trzyma. Mówiłem już dawno, żeby założyć kraty.
CZYTASZ
Zbiór Opowiadań "Legion"
FantasyPrzedstawiam wam wyniki konkursu "Legion" zorganizowanego z okazji 10 000 subskrybcji na moim kanale Youtube. Poziom prac był absolutnie oszałamiający, dlatego zdecydowałem się na wydłużenie zbioru. Serdecznie gratuluję wszystkim zwycięzcom! A w...