Rozdział 12.

363 41 10
                                    

Ogień trzaskający wysoko w niebotycznych rozmiarów kominku, przez długi czas pochłaniał moje myśli, zbawieńczo odciągając moje smętne rozważania od wszystkich rewelacji, które zaserwował mi Joseph Marcelieu. Kolor płomieni pomimo ciężkiej, toczonej wewnętrznej walki, aby ruszyć z myślami dalej, przypominał mi boleśnie o ciężkim medalionie, przez który prawie postradałam zmysły. Do teraz słyszałam echo syku, jaki z siebie wydawał. Jego kuszenie i obietnice. To jak drżałam na samą myśl o nim i jego potędze. Najbardziej jednak przerażało mnie to, że wiązał się on z Robertem Sorelem.

On nosił go na szyi.

Ten cały czas od kiedy ostatnio widzieliśmy się w Wenecji, miał go tuż nad sercem, a ja nie miałam pojęcia o jego zmaganiach.

O walce, którą musiał staczać bez przerwy, będąc pod miażdżącym wpływem nie tylko samego przedmiotu ale także jego pana. Robertowi nie grzebano w pamięci. Nie wpojono mu wydarzeń, które nigdy się nie wydarzyły. To medalion przemawiał jego ustami i głosem. To on poruszał jego ciałem niczym marionetką. I choć nie chciałam przyznać tego sama przed sobą, było to posunięciem na wagę najlepszego stratega. Wybrać na ofiarę osobę tak szanowaną i prawdomówną co Sorel. Osobę, za którą pójdą ślepo tłumy nie zadając zbędnych pytań.

Czy nie tak zbuntowano całe Bella Clairiere przeciwko własnym mieszkańcom? Czy nie tak moja własna rodzina się mnie wyparła? Ufali Sorelowi bardziej niż komukolwiek innemu. Jego słowa były samym prawem i jeśli młody łowca wrócił z Wenecji twierdząc, że planowałam swoją przemianę i zjednoczenie z Pierrem Marcelieu od samego początku, okrutnie go przy tym wykorzystując, musiało być to prawdą.

Fakty te ciążyły mi bardziej niżbym podejrzewała. Znienawidziłam go za to wszystko, co mi uczynił. Za jego okrucieństwo i wszystkie cierpienia, na które mnie skazał. Za próbę zabicia tylu osób, które tak szczerze kochałam. Za prawie spalenie Blaise'a żywcem i uwięzienie Pierra. Teraz, wiedząc, że żadne z tych posunięć nie było jego wolną wolą, czułam bolesną mieszankę poczucia winy, ulgi i nie do wiary.

Cesare naprawdę był królem intryg. Cudownym lalkarzem planującym każdy nasz krok o wiele szybciej, niż sami nawet postanowiliśmy go postawić. Obawiałam się, że nawet fakt, że się o tym wszystkim dowiedziałam, mógł być dawno, skrupulatnie zaplanowany.

Nigdy otaczające mnie lepkie sieci nie wydawały mi się równie bezlitosne. Otaczający, unieruchamiający mnie kokon zdawał się nie do rozerwania, a ja zaczynałam się w nim dusić.

Co gorsze, drżałam tak, jakby potwór idący w moją stronę miał mnie zaraz pożreć. Drżałam od jego ruchów wstrząsających siecią. Wszyscy drżeliśmy otoczeni lepką, niezniszczalną nicią, oczekując na wyrok. Czy właśnie tak czuły się muchy w oczekiwaniu na pożarcie przez pająka? Co mogło ocalić taką muchę? Poza uśmiechem losu zdmuchującym pająka nagle z sieci pozostawał nam tylko jeden scenariusz ocalenia.

Jeszcze większy pająk. O wiele bardziej jadowity. Na tyle morderczy by zabić swojego rywala. Na tyle potężny aby nie przejąć się tak drobnymi muszkami jak my.

Pytanie brzmiało, kto mógł stawić czoła Cesare i wygrać? Bałam się nawet o to spytać. Obawiałam się, że zbierałam się do biegu w ramiona samego diabła, a on tylko, i to od dawna, na mnie czekał.

– Tutaj jesteś – nagle usłyszany obok głos przyjaciela sprawił, że podskoczyłam na swoim miejscu. – Jesteś mi winna dwie dekady niewolnictwa, za to, że musiałem całe popołudnie spędzić z Arrynem.

– Do czego cię zmusił?

– Do spaceru.

– Spaceru? – odwróciłam twarz w jego stronę w momencie, w którym z westchnieniem opadał na wyściełany złotem fotel. Jego jak zawsze blada skóra zdawała się odrobinę zdrowsza w tańczących na naszych twarzach, ciepłych poświatach rzucanych przez ogień. – Byliście na zewnątrz?

Bella Clairiere and City of Ashes (IV)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz