Rozdział 4.

347 37 9
                                    

Po tym jak przywitaliśmy się wylewnie z naszym nowym pobratymcem, nie pytaliśmy go o zbyt wiele. Szczerze powiedziawszy zaledwie zamieniliśmy jakiekolwiek słowa, słysząc nagle w oddali nikłe nawoływania. Czy należały one do naszych wrogów czy sojuszników? Tego nie wiedzieliśmy. Nikt z nas nie chciał przekonać się o tym także na własnej skórze.

Nie mieliśmy czasu na to by spytać, ani dociec jakim cudem Zel znalazł się w tym lesie w momencie, w którym go potrzebowaliśmy. Nie zamęczaliśmy go opowieściami o tym, co się nam ostatnio przydarzyło. On także bardzo szybko spostrzegł, w jak ogromnym jesteśmy niebezpieczeństwie i urwał dialog, jeszcze zanim on tak na prawdę się rozpoczął.

Spojrzał na nas uważnie, mierząc nasze sylwetki od stóp do głów. Badając każde zadrapanie i ranę. Każdy siniak i paskudny brud pokrywający nas grubą warstwą, niczym kocem. Jego wzrok, co szczególnie mnie nie zaskoczyło, spoczął na mnie na o wiele zbyt długą chwilę. Moje zwykle, jasne niczym złoto, włosy były splątane i sklejone błotem i ziemią. Mleczna cera pokryta piachem i sadzą upodobniała mnie do Kopciuszka. Wiedziałam jednak, że nawet w najmniejszej mierze nie przypominam Anaisse Di Breu, którą pamiętał. Wyglądałam obco i nieludzko. Spoglądał na mnie ostrożnie, badając mnie i to co dla siebie znaczymy, na nowo. Nie winiłam go o to. Widziałam go przecież ostatnio wiele miesięcy temu, gdy postanowił wraz z moją siostrą opuścić Bella Clairiere i zamieszkać w Stanach, tak jak planowali to od miesięcy. Widząc mój równie uważny wzrok, przygryzł swoje miękkie wargi w chwili zamyślenia, po czym pośpiesznie podał nam dwa, zniszczone przez czas naszyjniki, prosząc byśmy założyli je na siebie. On sam miał jeden z nich na piersi. Widziałam go wyraźnie połyskującego na jego szyi.

Potem tylko pognaliśmy za nim w ciemność, nie mając zbyt wielu alternatyw ucieczki na tę noc. Mogliśmy go wtedy porzucić i próbować ratować się na własną rękę. Mogliśmy ogłuszyć go i udawać, że nigdy go nie spotkaliśmy. Krąg osób, którym mogliśmy ufać, sukcesywnie się zmniejszał i Zel Marcelieu zdecydowanie zaliczał się do naszej jednej wielkiej niewiadomej.

Obserwowałam w ciszy zwinny sposób, w który poruszał się w ciemności. Pędził z nami przez mrok, kompletnie przytłoczony nagłymi wydarzeniami. Jego konsternacja i zagubienie, mówiło samo przez się. Nie planował tej nocy nas spotkać. Nie miał w zamiarze nawet pojawić się w tym lesie. Wydyszał to, biegnąć przed siebie w skupieniu, jakby starał się nam przekazać, że przywiodła go tutaj nieznana siła. Jakby sam los pchnął nas w jego stronę. Przysięgam, że byłam w stanie w to uwierzyć. Już po paru krokach spytałam go o moją siostrę i rodzinę. Nie wiedział jednak więcej ode mnie samej. Byli uwięzieni w Bella Clairiere, moja siostra zaś bezpiecznie zagubiła się w ogromie obcego kraju, kompletnie zapadając się pod ziemię. Co do tej kwestii kompletnie mu ufałam. Mógł chcieć mnie zdradzić, może nawet zabić. Moją siostrę kochał jednak na zabój. Jeśli miał zdradzić jedną z nas, byłam nią ją, nawet dla jej dobra. Na chwilę mnie to uspokoiło.

Po długim okresie ciszy, dobiegliśmy do skraju lasu, całe mile od polany, na której się spotkaliśmy. Naszym oczom ukazały się sięgające samego horyzontu pola uprawne, upstrzone pszenicą i żytem. W oddali widzieliśmy małe domki gospodarze i malutkie farmy. Księżyc świecił jasno, wysoko nad nami, oświetlając niekończące się mile pustej przestrzeni, nadal pachnącej słońcem i lawendą. To miejsce odebrało nam swoim pięknem oddech w piersi na krótką chwilę.

– Parę mil stąd, na wschód, jest opuszczona chata, w której się zatrzymałem.

– Chodźmy – wychrypiał Blaise i ruszył ponownie za milczącym wampirem. Tym razem nie biegliśmy. Maszerowaliśmy w ciszy przez pola, pozwalając by otoczyła nas cała symfonia nocnych dźwięków. Świerszczy chowających się w wysokich trawach, małych gryzoni uciekających spod naszych stóp w popłochu. Drapieżników polujących wokół nas, jakbyśmy po raz pierwszy byli ich częścią. Gdy wreszcie dotarliśmy do chatki, byłam kompletnie i niezaprzeczalnie wykończona. Brudne ubrania przykleiły się do mnie, a połamane, zakrwawione paznokcie przyprawiały mnie o mdłości. Moje dłonie zdążyły już się pozrastać po ostatnich złamaniach. Obawiałam się jednak, że nie w pełni prawidłowo. Jednej z pięści nie byłam w stanie do końca zamknąć. Wilgotne włosy kleiły się do mojego karku, a ja błagałam niebiosa o choć kawałek mydła.

Bella Clairiere and City of Ashes (IV)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz