Rozdział 18.

282 35 8
                                    

Chłód marmurowej posadzki pod moimi stopami przyprawiał mnie o drżenie za każdym razem gdy pozwalałam sobie na postawienie kolejnego kroku przed siebie. Musiałam z całych sił walczyć ze sobą, by nie rzucić się w stronę wielkiego zastawionego obszernie stołu i porwać w swoje dłonie ogromne kielichy po brzegi wypełnione nadal jeszcze gorącą krwią mężczyzny, leżącego niczym bezwładna marionetka na środku stołu. Jego rozrzucone niedbale na boki ramiona i poczochrane włosy sprawiały, że wyglądał jakby spał. Jakby pobyt w tej sali balowej, w otoczeniu tylu nadprzyrodzonych istot, sprawiało mu przyjemność i napajało spokojem. Nawet z miejsca w którym stałam, w zniecierpliwieniu przestępując ze stopy na stopę wiedziałam, że już od dawna nie żyje. Jego ciało było jedynie skorupą po tym, co kiedyś tliło się w jego wnętrzu. Cokowiek kiedyś w nim było już od dawna opuściło nasz świat. Ja, ze wszystkich tutaj zebranych, wiedziałam o tym najlepiej. Wokół nie wyczuwałam nawet jego esencji. 

Jego szczupłe ciało leżało kompletnie nieruchomo, nieświadome okropieństw jakie go spotkało. Całe ramiona brutalnie pogryzione, teraz posiniałe zwisały żałożnie z brzegu stołu, a przystojna twarz patrzyła nieobecnym wzrokiem w górę. Nikt nawet nie pokusił się o zamknięcie jego pozbawionych życia oczu. Na sam ten widok coś niebezpiecznie przelewało mi się w brzuchu. Pragnęłam do niego podejść. Odgarnąć kosmyki włosów z twarzy i pocieszyć. Był przecież jednym z wielu, którzy stracili życie tej nocy tylko i wyłącznie dla naszej rozrywki. Z każdą sekundą widziałam jak nowe dusze dołączały do tych już od kilku godzin błądzących po rezydencji. 

Postawiłam kolejny krok przed siebie. Zimna, mocna dłoń po raz kolejny mnie powstrzymała. Spojrzałam spokojnie w dół obserwując szczupłe palce coraz mocniej oplatające mój nadgarstek. Srebrny pierścień rodowy swoim chłodem co chwilę przypominał mi o farsie, w której brałam udział. Pragnęłam się mu wyrwać. Nawet jeśli wyglądał jak on. Nawet jeśli pachniał jak on. Nawet jeśli tak desperacko go pragnęłam i za nim tęskniłam. Uniosłam na niego swoje spojrzenie, napotykając na ciemne oczy. Po raz kolejny szarpnęłam za łączącą złotą nić, natrafiając na mur, za którym coraz wyraźniej wyczuwałam ruch. Pierre walczył, pragnął się ze mną porozumieć. Bardziej desperacko niż kiedykolwiek. Wyczuwałam jego kłębiącą się obecność wyraźniej niż w ostatnich tygodniach. Wzrok wampira powoli badał moją twarz, zatrzymując się na dłuższą chwilę na moich ustach. Odruchowo je przygryzłam i zacinsęłam dłonie w pięści. Pomimo posiadanej wiedzy nie potrafiłam zignorować pragnień własnego ciała. Jego oplatające moją rękę palce musnęły wnętrze mojej ręki. Przełknęłam głośno ślinę i spojrzałam ponownie w stronę stołu. 

Do moich uszu po raz kolejny dotarło żałosne błaganie. Mój wzrok odruchowo potoczył się po sali i zatrzymał się na szczycie stołu, na którym z każdą minutą piętrzyło się coraz więcej martwych ciał śmiertelników. Starałam się na nich nie spoglądać. Dostrzegać unoszącej się z ich ciał mgły i opartów śmierci. Resztek ich istnienia. Kłębiące się wokół mnie duchy mieszały się coraz mocniej z gośćmi balu przyprawiajac mnie o zawroty głowy. Jeszcze mnie nie dostrzegły. Wiedziałam, że było to zaledwie kwestią czasu. Były zbyt młodymi duchami, by odkryć czym byłam. Ukrywałam się niczym tchórz za otaczającymi mnie czarownikami i nadprzyrodzonymi istotami. Nie miałam w tamtym momencie chwili, którą mogłabym im poświęcić. Nie mogłam pozwolić sobie nawet na chwilę rozproszenia. Nie mogłam pozwolić sobie nawet na iskrę mocy, którą wierzono, że wykorzystałam do cna. Nabrałam boleśnie głębokiego tchu do płuc, przełykając pragnienie krwi narastające we mnie z każdą sekundą. Kupowałam sobie czas, wzrokiem mimowolnie wyszukując w tłumie Magnusa. Gdzie on do cholery był. Wyczuwałam go tak samo jako on potrafił mnie. Miałam wrażenie, że był o krok ode mnie, jednak poza moim zasięgiem.  

– Błagam tylko nie moje dzieci – błagała kobieta u stóp Cesare, rozpartego niedbale na szerokim krześle, patrząc na nią z otwartą niechęcią. Jakby była niczym. Jedynie kolejnym istnieniem, które mógł zmieść z powierzchni ziemi kierując się tylko i wyłącznie swoimi zachciankami. – One są tak młode i niewinne. Weźcie mnie, a je zostawcie w spokoju – błagała dalej, a jej dłonie sunęły w stronę stóp Cesare po zimnym, czarnym marmurze. Kurczowo trzymała się kostek wampira, zanosząc się szlochem. Obruszył się na ten gest i stopą odrzucił jej zapędy. Poprawił się znudzony na swoim krześle i gestem dłoni nakazał swoim pomagierom zbliżenie się do ich dwójki. – Błagam. 

Bella Clairiere and City of Ashes (IV)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz