Rozdział 16.

309 41 7
                                    

Niewykluczone, że byłam świadkiem groteskowego handlu niewolnikami.

Otaczające mnie tłumy, chcące choć na chwilę być w stanie przyjrzeć się nam bliżej i wyrazić swój zachwyt nowym nabytkom w armii potępieńców, nie zrobiły na mnie dobrego pierwszego wrażenia. Zwłaszcza, że każde z nich płaciło swoją cenę za dzielenie z nami tej samej przestrzeni. Krwią. Wolnością. Mocą lub swoją godnością. Krążący w tłumie Łowcy zdawali się dławić własną niechęcią i nienawiścią na rzecz większej idei wpojonej im przez, nadal stojącego niczym nieruchomy posąg, Roberta Sorela. Najgorsza była jednak w tym całym procesie zapłata. Forma wymiany dóbr, zawierane kontrakty, oko za oko - nie ważne jak niemoralnie to brzmiało.

Dłoń Josepha Marcelieu od momentu mojego wejścia na scenę, zdawała się nie opuszczać mojego ramienia nawet na chwilę, jakby mój tymczasowy właściciel nie chciał, aby absolutnie ktokolwiek zebrany dzisiaj w rezydencji, miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, jakim cudem i dzięki komu dołączyłam do tej całej mało zabawnej farsy. Zawarliśmy przecież układ. Oboje mieliśmy na nim zyskać. Czy był on ryzykowny? Owszem. Czy miałam inne wyjście? Nie całkiem. Joseph wraz za nas miał otrzymać przepustkę wolności dla Pierra, siebie i swojej towarzyszki. Reszta nas nie obchodziła. Zel zapewniał nas, że nie musimy się martwić ani o niego, ani o moją siostrę. Jego dar błogosławił go wolnością. Chciałam w to wierzyć, na prawdę. Strach jednak skuwał moje żyły w lód. 

Jak mieliśmy wraz z Blaisem się z tego wszystkiego wywinąć? Nasz plan był zaskakująco prosty. Zabić tego, przez którego to wszystko się wydarzyło w pierwszej kolejności. 

Być może było też tak, że pomimo groteskowości sceny i ogólnego poczucia beznadziei, nie do końca obchodziło mnie, co tak naprawdę działo się wokół nas. Miało to miejsce z bardzo prostej i oczywistej przyczyny.

Miałam u swojego boku Pierra Marecelieu, i było to absolutnie wszystkim czego w tamtym momencie potrzebowałam. Jego chłodną dłoń w swojej. Jego uspakajający ruch kciuka, raz po raz pocierającego wierzch mojej dłoni. Jego spokoju, choć na tamtą chwilę zdającym się jedynie jego świetnie przybraną maską. Starałam się ze wszelkich sił nie patrzeć ponad ramię Pierra na stojącą u naszego boku Chelsea. Na stojącego za naszymi plecami wampira, którego Blaise wskazał jako jednego z Wielkiej Trójcy. Już wystarczało mi, że Arryn nadal mnie obserwował. Nawet spijając kieliszek gorącej krwi, udając zainteresowanie w rozmowie z jednym z czarowników, nie spuszczał mnie z oczu. W takich momentach miałam wrażenie jakby na moje ramiona spadał ogromny ciężar, a krew na chwilę zagotowała się w moich żyłach.

Gdy już myślałam, że od ilość bodźców totalnie stracę panowanie nad sobą, raz po raz czułam moc Chelsea desperacko uderzającą w moją barierę, którą postawiłam tak grubą i nieprzenikalną, że nikt, absolutnie nikt bez mojej zgody, nie miał prawa się przez nią przebić. A na pewno nie była tą osobą Chelsea, w moich oczach postrzegana jako nikt inny jak zwykły zdrajca.

Dłoń Pierra zacisnęła się mocniej na moich palcach. Czując chłód jego rodzinnego pierścienia na palcu, przełknęłam gulę rosnącą w moim w gardle.

– Josephie – drżący w powietrzu, przepełniony słodyczą, ćwierkający głos Cesare doprowadzał mnie do swoistego szału. – Nie musimy być tak oficjalni – głoś Josepha płynnie spłynęła z mojego ramienia na łokieć, a ja udałam, że nie byłam po środku ostatniej wymiany zdań. Negocjacji cenowej. Niczego. – Doskonale się spisałeś wypełniając moją prośbę. Szukało jej wielu – jego ciemne spojrzenie opadło po raz kolejny na moją twarz, co mężnie zignorowałam obracając się po raz kolejny bardziej w stronę Pierra. Ten nadal uparcie wpatrywał się w dal jakby chciał po prostu rozmyć się w powietrzu. 

Bella Clairiere and City of Ashes (IV)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz