Rozdział 15.

333 43 16
                                    

– Cały misterny plan... – dłoń Blaise'a jak imadło pochwyciło po raz kolejny mój łokieć powstrzymując mnie przed zeskoczeniem z ostatniej kondygnacji schodów. Jego głos zamarł w połowie zdania, pozostawiając zarówno mnie jak i Zela, tylko i wyłącznie w sferze domysłów. Nagle wyprostowana sylwetka i absolutny spokój był doprawdy złowróżbny. Jego złudnie spokojny, chłodny ton jak zawsze krył w sobie coś, o czym niewielu z otaczających nas pobocznych obserwatorów zdawało sobie sprawę. Wściekłość, zdenerwowanie i strach. Jego lodowata dłoń miażdżyła mój łokieć, chcąc sprowadzić mnie z powrotem na ziemię. Upomnieć. Uspokoić i co najważniejsze, uświadomić, po raz kolejny, że na szali, którą teraz niewątpliwie zachwiałam, znajdowało się więcej niż tylko moje życie. Ważył się los nas wszystkich i jeśli nie potrafiłam doprowadzić się do porządku i rozegrać wszystkiego wedle wcześniej ustalonej strategii, sieci decyzji, które musieliśmy podjąć, nici zadań, które mieliśmy za zadanie wykonać - byliśmy straceni na przedbiegach. Nasza szala miała miała skłonić się ku dołowi, a my mieliśmy już więcej nie wyjść z tej przeklętej rezydencji. 

Wiedziałam, że swoją desperacją ściągałam na nas uwagę wszystkich gości o wiele prędzej niż planowaliśmy, pokazując im, niczym na srebrnej tacy, mój najsłabszy punkt.

Jakże miałam jednak inaczej postąpić? Starałam sama się usprawiedliwić, wyrywając łokieć z imadła, w które zacisnął je Blaise i na nowo przybrać maskę obojętności na moją ozłoconą twarz. Kto na moim miejscu postąpiłby inaczej? Moje ramiona opadły luźno wzdłuż moich boków. Dłonie bezwiednie zacisnęły się w pobielałe pięści. Wtedy zdawało mi się, że nie miałam już przecież nic więcej do stracenia.

– Zachowajmy spokój – Zel pochwycił po mój drugi łokieć i pomimo moich oporów i piorunującego spojrzenia, zmusił mnie do ostatecznego wyprostowania sylwetki. Moje wnętrze niebezpiecznie kotłowało się za misterną barierą, którą postawiłam. Zduszałam w sobie wszystkie iskry. Dusiłam w zarodku nawet najcichsze echo, które odbijało się w moim wnętrzu żądając odpowiedzi. Wiedziałam, że było to bardzo niebezpieczną zabawą. Zduszanie centrum swojego jestestwa w swoich wnętrzu. Tworzenie materii tak gęstej, że przypominającej niemalże małą czarną dziurę. Nie mogłam jednak tym razem się złamać. Nie ważne, co miało wydarzyć się tej nocy, nie ważne, co miało nas czekać. 

Patrząc przed siebie, ignorując setki zapierających dech w piersi postaci, spływających niczym fale po zaokrąglonych słodach w stronę centrum wydarzenia, nabierałam łapczywie tłu, chcąc poczuć jego woń. Napotkać na jego obojętne, granatowe spojrzenie, którym obrzucał cały tłum. Wychylałam się zza pleców Zela, który stanął przede mną niczym tarcza. Walczyłam z warknięciem chcącym wyrwać się z mojego gardła. Musiałam choć musnąć spojrzeniem jego sylwetkę. Raz jeszcze ujrzeć jego blade policzki, dłonie leniwie włożone do przednich kieszeni jego wąsko krojonych spodni. Tłum się zacieśniał, a my pozwalaliśmy aby zabrał nas ze sobą. Pulsowałam w oczekiwaniu. Wołałam go desperacko przez naszą więź, jednakże każda fala tęsknoty, którą w niego stronę wysyłałam, napotykała na mur, który postawiono pomiędzy nami jakiś czas temu. Wwiercałam się wzrokiem w jego odległy profil, czekając. Nasłuchując. Obserwując. Stojący u jego boku Cezare i Robert zdawali się dla mnie jedynie marą. Jednym z wielu prześladujących mnie koszmarów.

Goście zebrali się tłumnie u podestu schodów i rozlali się niczym morska piana na całe piętro bogato przystrojone złotem, równie białym co my kwieciem i setkami świec zapalonych w złotych, ciężkich kandelabrach. Otaczające nas istoty - a była to mieszanka wampirów, ludzi, wiedźm i łowców - spoglądały na naszego gospodarza w oczekiwaniu, wzrokiem uważnie badając otoczenie, a zwłaszcza stojących u boku Cesare popleczników. 

Na podwyższeniu nie stał bowiem już tylko Pierre w towarzystwie Sorela i Cesare. Za jego plecami pojawiły się, ubrane w równie pochłaniającą światło czerń szaty, dziesiątki wampirów. Spoglądałam na ich wykrzywione w grymasach samozadowolenia twarze z konsternacją. Na widok ich płynnego pojawienia się na scenie, tłum zdawał się wstrzymać oddech i cofnąć o krok. Mogłam sobie jedynie wyobrażać, jak przerażające istoty mnie otaczały. Jak okrutne i wzbudzające strach legendy stanęły z moim twórcą ramię w ramię. W momencie, w którym jeden z wampirów przystanął tuż obok niego i z wyjątkowo lubieżnym uśmiechem położył dłoń na jego ramieniu, coś boleśnie przewróciło mi się w brzuchu. Zarównie dłonie Zela jak i Blaise'a ponownie zacisnęły się nam moich ramionach jakby w poszukiwaniu wsparcia. Bali się. Ich strach sprawiał, że mój własny się podwoił. 

Bella Clairiere and City of Ashes (IV)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz