Rozdział 11

57 10 32
                                    

Gwałtownie się odwróciłem, chcąc zadać cios, jednak osoba, zablokowała moją katanę swoim bokkenem i uderzyła mnie w brzuch jego drugim końcem. Upadłem na ziemię i zobaczyłem, że to był ten mnich ze snu.

— Konnichiwa, Tokugawa Satoru — powtórzył, patrząc mi w oczy.

— K-Konnichiwa... — odpowiedziałem niepewnie. Jak on tu wszedł?

— Możesz schować swoją broń. Nie zamierzam zrobić ci krzywdy — powiedział, odkładając swój bokken.

— Kim jesteś? — spytałem, ostrożnie chowając katanę do pochwy i odkładając ją na bok.

— Jestem mnichem z klasztoru Ishigaki, starożytnego bractwa, które zgłębia tajniki magii. Moje imię brzmi Mao.

— Czemu tu przyszedłeś? — wstałem i lekko się cofnąłem.

— Przyszedłem, żeby pomóc ci wypełnić twoje przeznaczenie — odpowiedział tajemniczym szeptem a ja sięgnąłem do rękojeści katany.

On jednak przewidział moje ruchy i zablokował moją dłoń bokkenem.

— Powiedziałem, że nic ci nie zrobię. Pragnę tylko pomóc ci odnaleźć drogę i zostać twoim mentorem. Jako Tokugawa powinieneś pomścić rodziców. Zdobyć moc i ponownie rządzić Japonią!

— Ale jak to rządzić...? Przecież to cesarz rządzi naszym krajem... — byłem wyraźnie zdziwiony. 

— Nadal nie rozumiesz? Jesteś ostatni...

— Ale kto ostatni? — pytałem, nic nie rozumiejąc. — O czym ty mówisz?

— To twoje przeznaczenie, Tokugawa... Przeznaczenie...  — powiedział półszeptem i rozpłynął się w kwiatach wiśni.

Przez dłuższy czas patrzyłem w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał tajemniczy mnich. O co mogło mu chodzić. Wiem tyle, co po tym śnie, czyli nic. Dosłownie. Miałem w głowie całkowitą pustkę. Po namyśle stwierdziłem, że pójdę coś zjeść.

Zszedłem do kuchni i zabrałem się za szykowanie sushi. Wziąłem paczkę ryżu i zacząłem gotować wodę.. W międzyczasie wyjąłem słoiczek wasabi i trochę surowego łososia. Przygotowałem też matę bambusową oraz liście nori. Wrzuciłem ryż do wody i dosypałem trochę soli.

Kiedy ryż był gotowy, odsączyłem go i zostawiłem do przeschnięcia. Rozłożyłem bambusową matę i jeden arkusz nori. Poukładałem ryż na suszonych algach i dolałem trochę specjalnego sosu do sushi, żeby całość się nie rozpadła. Po chwili położyłem pasek łososia i obok trochę czerwonego imbiru. Następnie zacząłem delikatnie, za pomocą maty, zwijać przygotowany "placek" w starannie przygotowaną roladę.

Wziąłem nóż i pokroiłem to na sześć równych części. Wyciągnąłem z szafki małą, ceramiczną miseczkę i wlałem do niej sosu sojowego oraz pół łyżeczki wasabi, po czym wymieszałem, tworząc ostry sos.

Wyłożyłem sushi na talerz, wziąłem sos i usiadłem przy stole.

— Itadakimasu — powiedziałem do siebie, co znaczyło "smacznego". Nawet gdy jest się samemu to wypada tak powiedzieć.

Zacząłem jeść. Wyszło nawet całkiem dobrze, więc po krótszej chwili talerz był pusty. Przez cały czas miałem w głowie słowa tego starca. Nie mam pojęcia co on próbuje mi przekazać. Naprawdę liczy na to że rzucę się po władzę? Chyba spadł z góry Fudżi żeby tak pomyśleć. Cesarz był dobrym przyjacielem moich rodziców a ja mam mu odebrać władzę? Nie ma mowy.

No i jeszcze jest ta cała Nakamura. Mam nadzieję że nie wie gdzie mieszkam, bo sprowadziłaby tu yakuzów, tak jak ostrzegał wujek.

Zmyłem naczynia i udałem się do salonu, żeby obejrzeć telewizję. Włączyłem telewizor i akurat leciały wiadomości.

— Japońska mafia w Londynie. Czysty przypadek czy zaplanowana sprawa? O tej sytuacji opowie państwu nasza reporterka Elisabeth Wright na żywo z lotniska Heathrow. Elisabeth, jak ma się sprawa? — odezwała się prowadząca.

No tak. Wujek miał rację. Yakuza tu przyjechali. Najpewniej po mnie.

— Sprawa wygląda dosyć poważnie. Członkowie japońskiej mafii zostali schwytani dzisiaj o godzinie 14:35. Byli uzbrojeni i już zajęła się nimi policja. Wiadomo jedynie, że przylecieli tu prywatnym samolotem należącym do ich zleceniodawcy, którego nazwiska nie udało się ustalić, ze względu na to, jak zeznali schwytani, wolał zostać anonimowy nawet dla nich. Mafiozi są w drodze do najbliższego aresztu, by tam oczekiwać na transport do Japonii. Spośród złapanych dało się ustalić nazwisko tylko jednej osoby, i jest to Kate Nakamura, Angielka pochodzenia japońskiego, pracująca dotychczas w dyrekcji londyńskiego kuratorium oświaty. Policja zamierza poinformować ambasadę japońską w Londynie o zaistniałej sytuacji a w efekcie zawiadomić japoński rząd i policję. Elisabeth Wright, wydarzenia.

Wyłączyłem telewizor. Okej, jestem bezpieczny. Poszedłem odsłonić okna i schować katanę. Nie minęło wiele czasu, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Podszedłem do okna, zobaczyć, kto to mógł być.

Okazało się, że to jedna osoba z mojej klasy, a konkretnie chłopak o imieniu Liam. Otworzyłem mu.

— Hej, Liam — powiedziałem, uśmiechając się.

— Hej, Satoru. Mogę wejść? — chłopak odwzajemnił uśmiech.

— Jasne — odsunąłem się, żeby wszedł, co też zrobił. — Coś się stało?

— W sumie to tak, ale nic złego, więc spokojnie. Przyszedłem ci pogratulować dzisiejszej walki z Henrym i jego "ochroniarzami".

— Daj spokój, to nie było nic wielkiego — wrodzona skromność zaczęła działać.

— Było jak na naszą szkołę. Jesteś pierwszą osobą, która odważyła się z nimi walczyć i ich pokonała. I dzięki tobie uczniowie już nie będą przez nich terroryzowani. Dziękuję.

— Naprawdę...? Było aż tak źle...? — spytałem, niedowierzając.

— Tak. Dlatego ja razem z Mikiem, Nikitą i Samuelem przyszliśmy ci wspólnie pogratulować i zrobić imprezę. Specjalnie dla ciebie.

— Dla mnie...? — spytałem, uśmiechając się. Odruchowo go przytuliłem. — Dziękuję! Jeszcze nikt nie zrobił dla mnie przyjęcia!

W tym momencie do pokoju weszli pozostali chłopacy, niosąc torby z ozdobami, przekąskami i słodyczami. Samuel niósł duże papierowe pudełko z logiem niedalekiej cukierni. Odsunąłem się od Liama i pobiegłem im pomóc.

— Samuel, przyniosłeś butelkę? — zagadał Liam.

— Jasne, jest w torbie, jednak najpierw będzie trzeba wypić to co jest w środku — odparł z uśmiechem i odłożył pudełko na stół w kuchni.

Otworzył je i okazało się, że w środku był duży tort śmietankowy z napisem "Dziękujemy Satoru" zrobiony polewą czekoladową i ozdobną czcionką. W tym czasie chłopcy zaczęli wypakowywać przekąski, słodycze i napoje. Pomagałem im, segregując słodycze na żelki i cukierki a pozostałe przekąski na chipsy i chrupki. Otworzyłem kilka z nich i zacząłem nasypywać do odpowiednich misek.

— A czemu nie chcieliście przyjść w piątek, żeby móc zostać na noc? — spytałem.

— Bo od jutra przez dwa tygodnie mamy wolne — odpowiedział Mike.

— W takim razie będziemy się bawić jeszcze długo — zachichotałem. — Zostańcie ile chcecie.

Zapowiada się niezła zabawa...

Ostatni SzogunOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz