Rozdział 30

1K 136 143
                                    

POV Xie Lian

Po bardzo przyjemnej kolacji San Lang zapytał mnie, czy mam jeszcze na coś ochotę czy może jednak już jestem zmęczony i chcę iść spać.

Popatrzyłem za okno, gdzie od jakiegoś czasu prószył śnieg i zapytałem, czy moglibyśmy wyjść na zewnątrz. Większość moich dni wypełniała tylko praca i obowiązki, więc nie pamiętałem, kiedy miałem czas, żeby nacieszyć się śnieżnymi płatkami i spokojnie spojrzeć w niebo.

Czy kiedykolwiek podziwiałem jak biały puch spada i zakrywa ulice czy chodniki miasta?

Żyłem w metropolii, a tam nikt nie miał czasu na podziwianie piękna natury i cieszenie się nią. Nawet nie pamiętałem, kiedy ostatnio uniosłem głowę, jak teraz i stałem otoczony ciszą oraz ciepłym płaszczem. Czułem przy sobie ciepło drugiego człowieka i najzwyczajniej w świecie głęboko oddychałem. Dotąd chyba nawet nie poznałem jakie to uczucie, kiedy czyste powietrze wypełnia mi płuca i jak cudownie ono smakuje.

Musiałem zostać wciągnięty przez San Langa aż do jego świata, żeby przypomnieć sobie jakie wspaniałe jest życie? Jak to jest "żyć", a nie tylko "wegetować"? Widząc uśmiechy moich przyjaciół i Jego uśmiech, dopiero uświadomiłem sobie, że naprawdę cieszę się, że się urodziłem. I pierwszy raz cieszyłem się, że miałem moje antyszczęście, bo to ono doprowadziło mnie do tego miejsca.

Poszliśmy do Królewskich Ogrodów, którymi opiekowała się Najwyższa Kapłanka. W tym momencie wszystko było mokre od deszczu i powoli zamarzało od minusowej temperatury i upadającego śniegu, ale i tak prezentowało się cudownie. Ogromny teren wypełniony najróżniejszymi kwiatami o wszystkich kolorach tęczy zajmował główną i największą część ogrodów. Idealnie przystrzyżony trawnik, krzewy o kształtach zwierząt i niskie zielone drzewka były tylko dodatkiem, ale jakże pięknym i pasującym do tego morza kolorów. Zapadł już wieczór, a ogród i teren dookoła pałacu oświetlały tysiące pomarańczowych lampionów, na których zatrzymywał się teraz śnieg.

San Lang machnął dłonią i lampiony rozżarzyły się mocniejszym światłem, topiąc zalegającą na nich biel. Od razu wokół nas zrobiło się cieplej.

Spacerowaliśmy, trzymając się za ręce i podziwiając ten niezwykły widok. Było tak spokojnie, tak cicho, a ta biel i pomarańcz idealnie do siebie pasowały.

Niespodziewanie usłyszałem za plecami dudnienie i obróciłem się, a San Lang w ostatniej chwili przyciągnął mnie bliżej siebie.

Obok przeleciał półnagi, bosy i roześmiany Quan Yizhen, a zaraz za nim Feng Xin, który czubkiem łuku, próbował go sięgnąć. Lekko utykał, ale nadal miał siłę, żeby biegać. Obaj mieli na sobie tylko te dziwne przykrótkie spodnie, noszone przez mieszkańców Miasta Duchów i nic poza tym. Z ust wylatywała im para, a stopami brodzili po kostki w śniegu, ale zdawali się tego w ogóle nie zauważać.

Feng Xin mocniej chwycił za końcówkę łuku i zamachnął się na uciekającego chłopaka. Ten zrobił salto i na jednej nodze chwiejnie wylądował na zamarzniętym trawniku. Utrzymał się jednak w pionie, przechylając w prawo i w lewo, znów unikając ciosów swojego przyjaciela, a potem upadł na tyłek.

Zaśmiał się i robiąc przewrót w tył, wybił na rękach w górę i stopą zahaczył niczego niespodziewającego się Feng Xina. Obaj upadli, a po chwili ogromna śnieżna kula trafiła Quan Yizhena prosto w twarz i padł na plecy na śnieg.

- W koncu siem dopadliszmy! - krzyknął uradowany Mistrz Wiatru, który niepewnym powolnym krokiem zbliżał się do nich. Mocno się zataczał i gdyby nie pomoc podtrzymującego go He Xuana, to leżałby na ziemi tak jak dwójka pozostałych mężczyzn.

Deszczowy dzień || HuaLian ||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz