Rozdział 1

569 25 6
                                    

Moja dłoń sama odnajduje drogę. Ciszę, co chwilę przerywa charakterystyczny dźwięk uderzania grafitu z ołówka o papier. Zapełnia, mój biały kawałek papieru. Nie myślę nad tym, co robię, ja to czuję. Instynktownie poruszam ołówkiem. Linie nie zawsze są idealnie proste, ale właśnie to oddaje pracy mojego charakteru. Mój rysunek nabiera kształtów, a ja się nie zatrzymuje.

Z odrębnego świata wyrywa mnie dźwięk, wydobywający się z mojego telefonu.

Alarm, który informuje mnie o skończonej pracy. Ustawiła mi go moja mama, kiedy coraz częściej zatracałam się w swojej pasji i późno wracałam do domu.

Po rozwodzie rodziców, zostałam sama z mamą. Kobieta rozumiała moją prace, ale często czuła się samotna, siedząc całe dnie samej w czterech ścianach, a jej celem było wyczekiwanie mojego powrotu. Od rozstania z ojcem, minęło szesnaście lat, a mama przez ten czas nie poznała nikogo. Trzy lata temu uległa wypadkowi samochodowemu i teraz poruszała się za pomocą wózka inwalidzkiego. Byłam jej jedyną bliską osobą, tak jak ona dla mnie i nie wyobrażałam sobie, żeby mogło jej zabraknąć w moim życiu. Rolę głowy rodziny, przejęłam ja i postanowiłam, że nie dopuszczę, by w życiu czegoś jej brakowało.

Tematem tabu, był mój ojciec. Mężczyzna, nigdy nie wyraził ani krzty zainteresowania, względem nas. Obiecałam sobie, że nie dopuszczę, by moje dzieci spotkał podobny los, ponieważ wiedziałam, jaką sama nosiłam urazę do niego.

Wyprostowałam się na krześle i spojrzałam na swój rysunek w całokształcie. Papier przedstawiał popiersie kobiety, skąpanej w dużej ilości kwiatów. Wzór był subtelny i bardzo kobiecy. Idealnie pasował do mojej jutrzejszej klientki. Pozostawała jeszcze opinia kobiety, ale wyraziła się dobitnie co do kolorystyki. Miałam użyć czarnego tuszu i samych konturów. Nie kradłam dzieł innych artystów, ja tworzyłam własne. Dostawałam przykładowe zdjęcia i grafiki, które służyły mi za inspiracje.

Zgasiłam lampkę na biurku. Dzięki alarmowi, przestrzegałam wyznaczonej godziny, więc rysunek został niedokończony i musiał poczekać na następny dzień. Miałam nadzieję zdążyć, przed przybyciem klientki.

Wnętrze było już wysprzątane i gotowe do zamknięcia. Złapałam torebkę, zgasiłam światła i zamknęłam drzwi.

Mój salon mieścił się w szeregowcu, który zapełniony był najróżniejszymi punktami usług. Znajdowałam się w centrum miasteczka, ale z jednego końca, na drugi, była niewielka droga.

Naples, bo tak nazywało się moje rodzinne miasteczko, mieściło się w stanie Floryda i zamieszkiwała go mała liczba ludzi. Część miejscowości stanowiła powierzchnia wody, która byłą chętnie oblegana przez spacerowiczów i odwiedzających. Nasza społeczność nie była wielka, ale za to bardzo zgrana. Ludzie dobrze się znali, ponieważ rodziny mieszkały tu od pokoleń i żaden sekret nie uchował się tu długo, przed bacznym wzrokiem ciekawskich.

Moje „dziecko" przy otwarciu, też nie obeszło się bez echa. Szczególnie że prowadziłam jedyny salon tatuażu w mieście. Początkowo wieść o tym miejscu, nie wzbudziła pozytywnych reakcji, szczególnie wśród starszych osób. Jednak salon był bardzo oblegany i szybko nabyłam klientów. W życiu w każdej kwestii znajdą się osoby, przeciwne danej sprawie. Byłam optymistką i od życia chciałam brać garściami. Żadne opinie, nie były nigdy dla mnie przeszkodą, a zachęcały do dalszej pracy.

Zakluczyłam drzwi na zewnątrz i złapałam za klamkę, pociągając kilka razy, by upewnić się, że drzwi zostały dobrze zamknięte. Małe miasto, ale ostrożności nigdy nie za wiele. Zawsze znajdzie się jakiś idiota.

Zarzuciłam kaptur na głowę. Pomimo ciepłej wrześniowej pogody o godzinie osiemnastej robiło się wietrznie. Chłód leciał od strony mola, który nie mieścił się wcale tak daleko.

Szybko przemieściłam się między budynkami. Znałam tu każdy metr miasta. Nie bałam się, ponieważ co chwilę mijałam znajome twarze. Charakterystyczną osobą, była starsza kobieta, którą mijałam codziennie w drodze z pracy. Staruszka lubiła usiąść na ławce pod domem i rozkoszować się świeżym powietrzem. Kobieta była samotna, ale miała zajęcie. Z rana szła na targ i sprzedawała owoce i warzywa. Często kupowałam u niej smaczny owoc, jako dodatek do drugiego śniadania. Dzięki miłemu usposobieniu, potrafiła wyciągnąć z człowieka każdą tajemnicę i dzięki temu, była najlepszym źródłem informacji w mieście. Mijając jej mały domek, przywitałam się, machając przez płot. Zawsze z entuzjazmem dostawałam zwrotny uśmiech.

Jak co dzień przywitały się ze mną dzieci, bawiące się na osiedlu. Dziś dorwały kolorowe kredy, ponieważ chodnik charakteryzował się pięknymi wzorami. Uważałam, że dziecięce postrzeganie świata jest piękne. Nieskalane, przez zawiść drugiego człowieka.

Skinęłam głową, jeszcze kilku osobą i weszłam na teren własnego domu. Zadbany dom to wizytówka mojej mamy. Ja nigdy nie miałam do tego ręki. Kluczami otworzyłam drzwi i przywitał mnie miły zapach obiadu, przygotowanego przez moją rodzicielkę.

-Jestem!- krzyknęłam w głąb.

- Chodź kochanie, jestem w salonie. - Usłyszałam cichy głos.

Zdjęłam swoje trampki i ruszyłam skromnym korytarzem. Wyszłam zza rogu i zobaczyłam sylwetkę mojej mamy. Kobieta siedziała na swoim wózku, obok kanapy i miała wzrok wbity w telewizor. Leciał jeden z jej ulubionych programów. Serce mi się ścisnęło. Jedna osoba, a była dla mnie wszystkim. Matką, Ojcem, przyjaciółką. Nicole Mitchell, była niesamowitą osobą, z której brałam energię i inspiracje na życie.

- Patrz dziecko, Gordon znowu drze ryja na tych nieudaczników. - Wspominałam, że ją uwielbiam?

- To po co to oglądasz?- zapytałam rozbawiona i oparłam się o futrynę od salonu.

- Sama nie wiem, chyba żeby se podnieść ciśnienie. - odpowiedziała, ale oglądała dalej. - Idź, jedz obiad. W kuchni jest.

Oderwałam się od swojego miejsca i ruszyłam do sąsiedniego pomieszczenia. Nasz dom nie był duży, ale każdy miał tu swoje miejsce. Salon, kuchnia, dwa pokoje i łazienka z toaletą. To nasz mały świat, który jest wystarczający dla naszej dwójki.

W mikrofali znalazłam talerz. Gulasz z ziemniaczkami pachniał pysznie i dopiero teraz poczułam, jak głodna byłam. Podgrzałam danie i zabrałam się do jedzenia.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdyby trochę sosu nie skapnęło mi na spodnie, a przy próbie usunięcia, rozmazałabym bardziej plamę. Poddałam się i odłożyłam pusty talerz do zlewu. Nie chciałam robić mamie więcej pracy, więc sama od razu pozmywałam. Nie było tego dużo, ale dodając kolejne rzeczy, robi się okazała kupka i wtedy już się nikomu nie chce zmywać tego monstra.

Wróciłam do salonu i zajęłam miejsce na rogu kanapy, by siedzieć, jak najbliżej kobiety.

- Nie musiałaś robić obiadu, po powrocie ja bym coś nam zrobiła. -rzuciłam.

- Mam sparaliżowane nogi, a nie ręce. - wyrzuciła, udając oburzenie.

Jedną z rzeczy, przez jakie ją uwielbiam, jest właśnie dystans do swojego kalectwa.

AnthonyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz