Morderstwo Fanatyka

5 0 0
                                    

Kiedy przez niewielkie okno wpadło srebrzyste światło księżyca w pełni, mężczyzna wiedział, że nadeszła właściwa chwila. Naciągnął kaptur na głowę i jeszcze raz, dla pewności, sprawdził zawartość swojej sakwy. Zakrzywiony nóż, parę fałszywych pieczęci i skradzione pieniądze nie stanowiły wielkiego bogactwa, ale wystarczyły Azazielowi w zupełności.

Nadszedł czas próby - przemknęło mu przez myśl, kiedy pospiesznie zawiązywał pas z bronią wokół swoich bioder. Nie mógł dłużej zwlekać, jeśli chciał zdążyć przed zmianą pałacowych wartowników. W końcu każda minuta opóźnienia mogła działać na jego niekorzyść.

Już miał opuścić pomieszczenie, kiedy jego wzrok padł na sąsiednie łóżko. Aaron spał zwinięty w pozycji embrionalnej i zupełnie spokojny jak małe dziecko.

Kiedy Azaziel patrzył na jego młodzieńczą jeszcze twarz, budziły się w nim emocje, o które nawet by siebie nie podejrzewał. Kościstą dłonią przegarnął włosy z czoła swojego przyrodniego brata i nakrył go starannie pogryzionym przez mole kocem. Wiedział, że poranki w podmokłej i cuchnącej stęchlizną piwnicy są niemal równie chłodne co na północnych rubieżach Dalicylii, gdzie przecież przez większą część roku leżał śnieg.

Żałował, że chłopcu przyszło żyć w tak mrocznych i niepewnych czasach. Mężczyzna zdążył już przywyknąć do ponurej rzeczywistości, jednak Aaron w tak młodym wieku nie powinien zaznać głodu, cierpienia i śmierci. Miał zaledwie piętnaście lat, a mimo to już teraz jego umysł został skażony zepsuciem i chorobą, która zdążyła strawić Ponurą Warownię, a teraz kawałek po kawałku niszczyła również cały Mirtis.

Azaziel z żalem patrzył na krwawe pręgi, które ginęły gdzieś pod cienką koszulką chłopca, tworząc na jego plecach budzącą dreszcze mozaikę ze starych i nowych ran.

Być może gdyby nie był ze mną spokrewniony, uniknąłby takiego losu - pomyślał, czując wyrzuty sumienia.

Aż za dobrze zdawał sobie sprawę, że sprowadził na swojego brata kłopoty, a teraz jeszcze chciał zniknąć bez słowa.

— Dasz sobie beze mnie radę, szczeniaku - mruknął nieswoim głosem. Szybko zabrał dłoń, którą jeszcze chwilę temu przeczesywał włosy brata i ruszył do wyjścia. Jeszcze moment, a rozmyśliłby się i został z nim aż do brzasku.

Pchnął ciężkie drzwi, starając się nie hałasować. Rozejrzał się w poszukiwaniu strażników, którzy za dnia patrolowali okolice jego schronienia. Teraz jednak nie było po nich śladu, na co Azaziel zareagował westchnieniem ulgi. Najgorsze, co mogło mu się teraz przytrafić, to zostanie złapanym.

Po cichu przeszedł korytarzem i wspiął się po drewnianych schodach, wychodząc od razu na ciemny i pusty plac. O tej porze niemal całe miasto pogrążone było we śnie, lecz mężczyzna wiedział, że to tylko pozory. Maski nigdy nie zasypiały - zawsze czujne i zawsze gotowe do walki.

Azaziel przesuwał się powoli, cały czas w cieniu budynków, jakby bał się obudzić duchy żebraków, którzy pomarli z głodu w zapleśniałych zaułkach. Otulił się mocniej płaszczem, czując chłód otaczający go ze wszystkich stron.

Błądził w ciemnościach, mijając rozpadające się domy porośnięte trującym bluszczem. Mieszkali w najbiedniejszej dzielnicy, zamknięci w niewielkich, cuchnących klitkach, które miały imitować dom, który utracili. Tak właśnie skończyli magowie pokroju Azaziela. Członkowie Rady, arystokraci, ci, którzy mieli jakikolwiek wpływ na władzę - wszyscy oni zostali zepchnięci na margines i uciszeni, by nie zaszkodzili nowemu władcy.

Azaziel nienawidził świadomości, że w zaledwie parę miesięcy miesięcy stracił wszystko, co do tej pory znał. Pozwolił, by odebrano mu godność i magię, z którą był nierozłączny. Z całego serca nienawidził Fanatyka i pozostałych Masek. To przez nich stał się taki żałosny.

Lot jaskółek || miniaturkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz