Diado

20 3 2
                                    

Chłód powietrza już dawno przestał jej przeszkadzać. Wpatrywała się w jeden punkt w oddali wzrokiem niewyrażającym nic prócz pustki. Siedziała na ciemnej, granitowej skale, jednej z wielu, które otaczały wyspę. Wilgotne włosy kleiły się do jej twarzy, a fałdy lichej sukni ginęły gdzieś pośród granatu fal.

Dziewczyna westchnęła cicho i szczelniej otuliła się pledem, który nieznacznie zsuwał się z jej ramienia. Gdzieś ponad nią krążyło stado drapieżnych ptaków. Ich dzikie skrzeczenie brzmiało w uszach Diado jak zawoalowane szyderstwa. W końcu one mogły w każdej chwili odlecieć i opuścić to straszliwe miejsce, tymczasem ona wciąż pozostawała więźniem Samotni.

Pociągnęła nosem i objęła kolana dłońmi. Długi czas siedziała skulona, jakby chciała zniknąć, uciec od rzeczywistości. W oddali wśród spienionych fal niespiesznie sunął okręt z zaopatrzeniem, a na zachodzie zza mgły dało się już dostrzec nierówną linię białych klifów. Słońce wschodziło krwawą czerwienią, rzucając pierwsze promienie na szarą, groźną wieżę, niegdyś będącą częścią wielkiego zamku. Jednak po latach wojen i zniszczeń stała ona teraz samotnie, górując ponad wszystkim w okolicy.

Diado, nieważne, jak bardzo by się starała, nie potrafiła nazwać tego miejsca domem. Wprawdzie nie pamiętała życia poza wyspą, ale znała je z opowieści swego Pana. Z uwagą słuchała jego słów, kiedy mówił o kwitnących wzgórzach wokół Błękitnego Pałacu, barbarzyńskich krainach wschodu i nieprzystępnej Dolinie Magów. Wtedy niemal czuła na twarzy podmuchy ciepłego wiatru i wirujący w powietrzu zapach lasów i przypraw. Właśnie - niemal. Nawet, jeśli kiedykolwiek odwiedziła te miejsca, nie potrafiła sobie tego przypomnieć. Kiedy próbowała sięgnąć w głąb siebie, widziała tylko pustkę - żadnych wspomnień, żadnych obrazów, żadnych twarzy.

Miała wrażenie, że jej życie dzieli się na dwa rozdziały - ten sprzed zamknięcia w Samotni i ten, który trwał nadal. Każdego dnia próbowała przekonać samą siebie, że skoro niczego nie pamięta, to dawne czasy nie znaczyły dostatecznie wiele, by je wspominać. Kłamałaby jednak, gdyby udawała, że wcale nie czuje niepokoju. Jej wspomnienia znikały...

Wielokrotnie mówiła Panu o swoich podejrzeniach, ale ten w żaden sposób nie potrafił jej pomóc. Kazał jedynie czekać, a Diado nie należała do najcierpliwszych osób. Chciała wiedzieć, co się z nią dzieje. Chciała po prostu zrozumieć. Sen z powiek spędzała jej myśl, kim tak naprawdę jest. Coraz częściej zastanawiała się, czy może się uznawać za samodzielnie myślącą, indywidualną osobę. Nie miała własnych wspomnień, wszystkie dzieliła ze swoim Panem. Czuła każdą jego myśl, każdą emocję, każde zawirowania jego aury. Czasami nie była pewna, czy to co rodzi się w jej głowie na pewno jest wytworem jej własnej świadomości, czy może raczej kolejną wizją pochodzącą od Kartografa. Obawiała się tego. Musiała jak najszybciej poznać odpowiedzi na dręczące ją pytania, w przeciwnym razie na pewno ogarnęłoby ją szaleństwo.

Potrzebowała wolności. Potrzebowała wreszcie wyrwać się z tego miejsca. Tymczasem każdego dnia budziła się pośród zimnych ścian Samotni, myślała o przyszłości i wykonywała wyuczone na pamięć obowiązki. Miała dość tej rutyny. Nic nie potrafiło jej już zaskoczyć. Po tak długim czasie nawet widok ludzi przybywających na wyspę i pozostawiających na brzegu nowe skrzynie nie budził jej ciekawości. Dawno też przestała się ich obawiać i kiedy przypływali, bez strachu podchodziła bliżej, by móc się im przyglądać. Oni zaś nigdy nie zwracali na nią zbytniej uwagi, tak jakby w ogóle nie istniała. Diado nie czuła się jednak z tego powodu urażona. Właściwie to niczego nie czuła. Ot, zwykła obojętność towarzysząca ludziom, którzy są przyzwyczajeni do oglądania wciąż tych samych twarzy i wykonywania codziennie tych samych nudnych i zupełnie bezcelowych czynności.

Teraz również, spoglądając na zbliżający się okręt, odnosiła wrażenie, że rozgrywa się przed nią spektakl, do którego scenariusz zna na pamięć. Wiedziała, że ten dzień będzie taki sam jak każdy inny. Marynarze przybędą, pozostawią na wyspie zaopatrzenie na kolejne dwa tygodnie, a później odpłyną, znikając jak nocna mgła. Czasem tylko kapitan statku wychodził, by porozmawiać z jej Panem, ale najczęściej nawet nie zostawał wpuszczony do wieży. To również nie było dla Diado zaskoczeniem. Kartograf bowiem już dawno zrezygnował z jakiejkolwiek formy kontaktu z innymi ludźmi. Niegdyś wysyłał jeszcze listy do swych przyjaciół na stałym lądzie, jednak ostatni spalił w kominku ponad dwa księżyce temu i od tego czasu Samotnia stała się jeszcze bardziej ponurym miejscem niż wcześniej.

Diado westchnęła, zdając sobie sprawę z tego, że żaden skrawek niewielkiej, mrocznej wyspy nie ma przed nią tajemnic. Kiedyś policzyła nawet kroki dzielące wieżę od nabrzeża i Samotnię od jeziora obrośniętego zewsząd przez krzewy żółtych, trujących jagód. Wiedziała też, ile stopni musi przejść, by wejść na sam szczyt budowli, a później bezpiecznie z niego zejść. Z zamkniętymi oczami.

Po głębszym zastanowieniu Diado dochodziła do wniosku, że jej życie jest po prostu nudne. Wpatrywała się intensywnie w niebo, jakby tam szukając odpowiedzi, czy kiedykolwiek jej los się odmieni. Jej głowa pulsowała nieprzyjemnym bólem po nieprzespanej nocy. Za dużo rozmyślała nad tym wszystkim. Miała ochotę po prostu zasnąć i obudzić się w innym miejscu. Zimne powietrze otulało ją zewsząd i dziewczynie wydawało się, że wszystkie dźwięki wokół niej zlewają się w jedną, niespójną całość. Nie potrafiła jednak zignorować natarczywego wołania, które echem odbijało się w jej podświadomości.

― Diado? Diado, gdzie jesteś?

Wzdrygnęła się nieznacznie, wyrwana z półsnu. Zapomniała już, jak bardzo Więź potrafi być nieprzyjemna. Ten głos wewnątrz niej...

― Mój Panie?

― Farren. ― Poprawił ją odruchowo. Nie lubił, kiedy go tytułowała, jednak ona nie potrafiła się przed tym powstrzymać. ― Musisz mi pomóc, Diado.

Ton głosu Kartografa był słaby i naglący, co zaniepokoiło dziewczynę. Zerwała się ze swojego miejsca, omal nie wpadając przy tym do wody i ruszyła biegiem w kierunku wieży. Przełknęła ślinę, badając na odległość aurę Farrena. Zdenerwowała się jeszcze bardziej, kiedy nie udało jej się nic z niej wyczytać. Niemal cierpiała fizycznie, gdy mężczyzna zamykał przed nią swój umysł. Obawiała się, co mogło być tego powodem.

Mokra suknia plątała się pod jej nogami, ale Diado nie miała czasu na to, by myśleć o przejmującym chłodzie czy o tym, że zniszczy swój strój. Zresztą Pan nigdy nie miałby jej tego za złe.

Ostre kamienie porozrzucane na drodze raniły jej bose stopy, a wiatr szarpał jasnymi kosmykami włosów, które już dawno wyślizgnęły się z misternie ułożonego koła. Nerwowo szarpnęła za wrota wieży, w duchu przeklinając ich ciężar. Czuła zimno bijące od ścian wykonanych z czarnego kamienia. Skacząc po dwa stopnie, ruszyła na piętro. W jej głowie pojawiały się coraz to okropniejsze scenariusze tego, co mogło się wydarzyć. Wpadła do sypialni niczym nieokiełznana wichura, rozglądając się przy tym nerwowo.

Sapnęła ze zdziwienia, kiedy dostrzegła Farrena siedzącego na środku zniszczonego łoża i trzymającego w drżącej ręce kielich z winem. Mężczyzna miał zamknięte oczy i ściągnięte w skupieniu brwi, a na jego czole błyszczały kropelki potu. Diado już chciała coś powiedzieć, jednak Kartograf ją ubiegł.

― Podejdź ― wychrypiał, a dziewczyna mogłaby przysiąc, że słyszała w jego głosie ból.

Spełniła polecenie, klękając obok niego na łóżku i ujmując jego przerażająco zimną dłoń. Miała wrażenie, że pod palcami czuje, jak mięśnie Farrena drgają, a żyły pulsują w niespokojnym rytmie.

― Zabierz to. Po prostu to zabierz.

Dopiero po chwili do Diado dotarł sens jego słów. Powietrze uleciało z jej płuc, sprawiając, że wydała z siebie coś pomiędzy zduszonym okrzykiem a jękiem. Ogarnęła ją panika.

Przeniosła dłonie na policzki mężczyzny, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Jej spojrzenie nerwowo przesuwało się po twarzy Kartografa, tak jakby próbowała zapamiętać każdy jej fragment. Coś ścisnęło ją w gardle, kiedy dostrzegła jak mętne są jego oczy. Zacisnęła powieki, nie mogąc i nie chcąc na to patrzeć. Musiała mu jednak pomóc. Przecież nie była w stanie patrzeć na jego krzywdę...

Odetchnęła głęboko, starając się uspokoić. Oparła swoje czoło o czoło Farrena i natychmiast poczuła iskry energii przeskakujące między ich ciałami.

― Przyrzekam, zabiorę je od ciebie ― wyszeptała na granicy świadomości i zatopiła się w bezdennej czerni.

Zamrugała kilkakrotnie, próbując rozpoznać miejsce, w którym się znalazła. Nie przypominało ono jednak niczego, co do tej pory znała. Stała w promieniach jesiennego słońca, opierając się plecami o białą, marmurową kolumnę balkonu. U jej stóp rozciągał się widok na ogród pełen kwiatów i drzew. A przynajmniej tak wydawało się Diado, bo dostrzec mogła jedynie wiele kolorowych plam, które po dłuższej chwili szarzały i znikały.

― Halo? ― krzyknęła w przestrzeń, jednak nie usłyszała nawet swego głosu. W ogrodzie panowała głucha cisza.

Dziewczyna miała wrażenie, że cały ten dziwny świat wiruje wokół niej. Nie widziała wyraźnie żadnych konturów ani kształtów, a wszystkie szczegóły rozmywały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mogła się tylko domyślać, jak stare jest to wspomnienie.

Nagle z morza mgły wyłoniła się zaskakująco wyraźna sylwetka na oko siedmioletniej dziewczynki i biegnącego zaraz za nią starszego chłopca o roztrzepanych kruczych włosach. Żadne z nich nie dostrzegło Diado, która z szokiem wpatrywała się w młodego Kartografa. Jeszcze wtedy był taki... Niewinny. Nienaznaczony cierpieniem.

― Eli, poczekaj! ― krzyknął Farren, próbując nadążyć za swoją towarzyszką. Ta jednak ani na chwilę nie zwolniła. Obejrzała się tylko za siebie, posyłając chłopakowi rozbawione spojrzenie i wystawiając język. Jednak ten moment nieuwagi wystarczył, by potknęła się i upadła na kamienną ścieżkę.

Kartograf wciągnął ze świstem powietrze i zatrzymał się, nie wiedząc zupełnie, co powinien zrobić. Zaraz jednak otrząsnął się i doskoczył do dziewczynki, która dławiła się własnymi łzami, nieporadnie próbując zakryć obtarte do krwi kolano.

― Eli, proszę, tylko nie płacz. ― W oczach Farrena błysnął strach pomieszany z bezradnością. ― Poczekaj, zaraz zawołam mamę. Albo lepiej nie, bo będzie na nas zła... ― Zawahał się. ― Pokaż mi tę ranę. Może wystarczy ją tylko przemyć? ― Objął jej dłonie, stanowczo odciągając je od skaleczenia. Skaleczenia, którego nie było.

Chłopiec zrobił wielkie oczy, podobnie zresztą jak jego siostra. Z tą tylko różnicą, że ona wyglądała na zafascynowaną, tymczasem Farren drżał na całym ciele.

Lot jaskółek || miniaturkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz