Rozdział 25. Alyssia

42 4 0
                                    

17 sierpnia

W ostatnich kilku dniach spędzałam mnóstwo czasu na obijaniu się. Było tak trochę dlatego, że zwyczajnie nie miałam nic lepszego do roboty, a trochę dlatego, że – czegokolwiek bym nie robiła – mój umysł i tak przenosił się na salę sądową, by, ku mojemu przerażeniu, zwizualizować sobie możliwy przebieg nadchodzącej rozprawy.

Od jakiegoś czasu nadchodziła ona coraz większymi krokami, a teraz mogłam już tylko odliczać godziny do jej rozpoczęcia.

Próbowałam pomagać Patricii przy obiadach i kolacjach, ale byłam tak rozkojarzona, że zawsze tylko udawało mi się coś koncertowo spieprzyć. Dodawałam do obiadu cukru zamiast soli albo ostrą paprykę zamiast słodkiej. Spaliłam też dwie patelnie i garnek, który podobno był niezniszczalny. Ostatecznie Patricia wygoniła mnie z kuchni, rzucając mi troskliwe, choć nieco poirytowane spojrzenie, i kazała zająć się czymś innym.

Próbowałam posprzątać trochę w domu, ale udało mi się tylko stłuc kilka ramek ze zdjęciami Patricii oraz jeden z jej antycznych wazonów. W moim pokoju jakimś cudem urwałam też półkę na książki i kilkukrotnie wystawiłam okno.

Chciałam pomalować paznokcie, ale tylko wylałam lakier na biurko, po czym na dokładkę zrzuciłam z niego inną buteleczkę, która rozbiła się na podłodze. Zawartość wylądowała na kremowym dywanie, więc nadawał się on już tylko do wyrzucenia.

Chwili wytchnienia od dręczących mnie myśli o rozprawie zaznałam w poprzedni piątek, kiedy spotkałam się z Michaelem w knajpce naprzeciwko jego kancelarii. Zdziwiło mnie to, że zadzwonił i zaproponował wyjście na naleśniki, ale prawdę mówiąc wyratował mnie wtedy z opresji. Byłam wówczas naprawdę bliska niekontrolowanego wybuchu płaczu. Miałam już dość czekania na nieznane. Miałam dość rozmyślania o tym, co może się wydarzyć i jakie będzie to miało konsekwencje dla mojego dalszego życia. Na dodatek przypałętał mi się okres, jeszcze bardziej wzmacniając mój już i tak kiepski stan emocjonalny.

Spotkanie to pomogło mi się trochę rozluźnić. Rozmawialiśmy dość długo, o wszystkim i o niczym. Na krótką chwilę poruszyliśmy kwestię rozprawy, ale Michael dość szybko zmienił temat, najprawdopodobniej zauważając moją huśtawkę nastrojów.

Cóż, liczyło się dla mnie tylko to, że Michaelowi udało się poprawić mój humor. W pewnym momencie wybuchłam nawet śmiechem, co w tamtych dniach było dla mnie czymś niezwykłym.

Wahałam się bowiem między płaczem z bezsilności a płaczem z niepewności. Gdzieś pomiędzy była też pustka, która ogarniała mnie momentami i nie wypuszczała ze swoich ciasnych objęć, dopóki znów nie przyszedł czas na kolejny potok łez.

Była również pewna kwestia, o której nie chciałam jeszcze myśleć, ale która i tak pojawiała się w moich myślach już od jakiegoś czasu, a w końcu musiałam się z nią przecież zmierzyć.

Miewałam wrażenie, że byłam trochę żałosna. Czasem nawet bardziej niż trochę.

A to tylko sprawiało, że płakałam jeszcze mocniej.

Michael Valenzi tym jednym, zbyt krótkim jak na moje oko, wspólnie spędzonym popołudniem, odgonił ode mnie dużą część demonów, które szarpały mną przez ostatnich kilkadziesiąt godzin. Jego obecność sprawiała, że ten mrok usuwał się w cień, a na jego miejsce pojawiały się przebłyski jasnego światła. Ono wyciągało mnie na powierzchnię. Sprawiało, że znów mogłam oddychać, mimo że jeszcze chwilę wcześniej tonęłam w czeluści strachu.

Ludzie czasem mówią, by nie iść w stronę światła. Jak jednak mogłam mu się nie poddać, skoro nęciło mnie ono czystym szczęściem i radością, nawet jeśli miałyby one być tylko chwilowe i ulotne?

THAT SUMMEROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz