2 grudnia 2014
154 dniKilka ostatnich dni było szalonych.
Nie mówię tu tylko o Święcie Dziękczynienia, amnezji Jace'a, wycieczce do Illinois czy telefonie od tego faceta, kimkolwiek on nie był. Nade mną wisiała powinność ogarnięcia spraw związanych z pogrzebem, ale nie miałam do tego serca. Nie potrafiłam się do tego zebrać, po prostu. Dla mnie pogrzeb oznaczał finalizację, a zanim złożą moich rodziców do grobu mogę się łudzić, że nic się nie stało, a oni wrócą lada moment.
Wiem, że to naiwne, ale takie chwile okłamywania samej siebie czasami pomagają.
A czasami tylko pogarszają sprawę.
Ale to nie jest istotne.
Istotne jest to, że drugiego grudnia Jace wrócił do domu.
Oczywiście pech chciał, że ten dzień był wtorkiem, czyli nie dość, że musiałam dopilnować, żeby młodsze rodzeństwo dotarło do szkoły, co zmusiło mnie do wcześniejszego wstania, to jeszcze sama musiałam się udać do tego wysysacza radości i beztroski. Przynajmniej nauczyciele stosowali taryfę ulgową moim względem, na co nie narzekałam.
Gdy tylko skończyłam lekcje, pognałam odebrać braci ze szkół, odprowadziłam ich do domu, zrobiłam obiad i ponownie wyszłam z domu, tym razem po to, by zabrać Jace'a tam, gdzie jego miejsce.
Zdecydowałam się dojść do szpitala na piechotę. Stwierdziłam, że bratu przyda się świeże powietrze, a ja będę mogła przy okazji zapalić. Było zimno, mimo wczesnej pory już pojawił się pierwszy śnieg. Drobne płatki spadały z nieba osiadając na moich włosach i rzęsach. Szłam chodnikiem opatulona w kurtkę, szalik i czapkę, ale i tak marzłam. Z każdym oddechem z ust wydobywały się kłęby pary. Na witrynach sklepowych zaczęły pojawiać się ozdoby świąteczne, co trochę mnie przybiło. To miały być nasze pierwsze święta bez rodziców. Mama robiła najlepsze ciasto na świecie, będzie mi tego brakowało. Oczywiście nie tylko tego, ale wiecie, o czym mówię.
Wracając, pod szpitalem znalazłam się w krótkim czasie. Postanowiłam przy okazji wpaść do rodziców Charlie, tak jak obiecałam. Weszłam na dział onkologii i wzrokiem odszukałam drobną dziewczynkę, która ostatnim razem mnie zaczepiła. Siedziała na jednym z krzeseł machając nogami.
- Cześć, maluchu. - powiedziałam podchodząc do niej. Charlie słysząc mój głos poderwała się na równe nogi i przytuliła się do mnie. Uklękłam, by zrównać się z nią i pozwoliłam jej pobawić się moimi włosami.
- Cześć, Sam. Czemu tutaj przyszłaś?
- Obiecałam, że wrócę, pamiętasz? - dziewczynka tylko pokiwała głową uśmiechając się uroczo
- Chodź do mamy i taty, chcę im pokazać, że wróciłaś! - mała dostała zastrzyku entuzjazmu, załapała mnie za palce i zaczęła ciągnąć w stronę sali jej rodziców. Musiałam iść pochylona, żeby Charlie mogła mnie trzymać, ale nie przeszkadzało mi to. Gdy weszłyśmy do pokoju ujrzałam znane mi już twarze. Mama dziewczynki uśmiechała się do mnie życzliwie, a jej ojciec rozwiązywał krzyżówkę. Od ostatniego razu ich stan nieznacznie się pogorszył, ale nie szczerze to nie było tak źle, jak się spodziewałam.
- Mamo, tato, Sam wróciła! - Charlie wykrzyknęła śpiewnie już od progu.
- To cudownie, kochanie! Chodź do mnie. - kobieta poklepała dłonią miejsce na materacu obok siebie, a mała uradowana wgramoliła się na łóżko przylegając do swojej matki
- Jak się państwo czują? - zapytałam mając nadzieję na coś pozytywnego
- Lepiej, lekarze twierdzą, że zauważyli poprawę. - kamień spadł mi z serca. Ostatnio, jak tam byłam mama Charlie powiedziała mi, że niedługo umrze, czego ja bardzo nie chciałam.
CZYTASZ
Thunder // l.h.
FanfictionNie powinien był mnie całować, jeśli bał się piorunów, bo moje życie wtedy było burzą. Do tej pory jest. Wygląda na to, że tamtej nocy popełnił błąd.