Rozdział 10

711 63 28
                                    

Przypominam o hashtagu na tt: #Thunderff Liczę na was, miśki, tweetujcie i dawajcie znać ;)

18 listopada 2014
5 dni przed katastrofą

Nie wiem, ile czasu spędziłam panikując tamtego dnia, ale uspokoiłam się zadziwiająco szybko. Już o trzeciej nad ranem byłam całkowicie ogarnięta. Co mi pomogło? Myśl, że moja panika tylko pogorszy sytuację, a na pewno nie przyczyni się do poprawienia jej.

Chłopcy zostali ze mną do samego rana, mimo moich natrętnych próśb i nalegań, żeby poszli odpocząć. Stwierdzili, że nie mogą mnie teraz zostawić samej. Opuścili dom dopiero wtedy, gdy Jace wrócił od Chandler - jego dziewczyny. Po nieprzespanej nocy nie miałam na nic siły, więc położyłam się do łóżka i próbowałam zasnąć. W zasadzie w nosie miałam fakt, że powinnam szykować się do szkoły. Nie miałam zamiaru pojawić się w tym znienawidzonym budynku, przynajmniej nie przez następne kilka godzin. Zagrzebałam się pod kołdrą i po prostu leżałam. Nie mogłam usnąć, pomimo tego, że bardzo tego pragnęłam. Po prostu nie byłam w stanie. Gdy tylko zamykałam powieki, przed oczami stawał mi obraz kobiety prowadzącej serwis informacyjny wypowiadającej te straszne słowa.

Przeleżałam pół dnia. Wszyscy próbowali się ze mną skontaktować, ale odrzucałam połączenia. Chciałam być sama, potrzebowałam czasu, by przywyknąć do myśli, że naraziłam wszystkich moich bliskich. Około dwunastej rano ktoś zadzwonił do drzwi, ale nawet się nie podniosłam, żeby sprawdzić, kto to. Nie interesowało mnie to, i tak bym tego kogoś nie wpuściła. Cała rodzina miała klucze do domu, oczywiście oprócz Eda, ale pięciolatka zazwyczaj odbierał Jace. Miałam niebywałe szczęście, że mogłam zostać sama, bo Robert poszedł do kolegi na noc i mieli razem pojechać do szkoły, Ed był u babci, a najstarszy z nas wyszedł około pół godziny po tym, jak wrócił. Rodzice natomiast byli za granicą i mieli wrócić dopiero dzisiaj wieczorem.

Gdy wybiła piętnasta miałam dosyć bezczynnego leżenia. Zresztą i tak musiałabym wstać, bo Amy napisała do mnie, że spotykamy się u niej wieczorem bez pytania o to, czy się pojawię i czy w ogóle mam czas. Miałam tam być i koniec. Mało ją obchodziło to, że we wtorki miałam korki z matematyki.

Wstałam z łóżka, wyszykowałam się i wyszłam z domu ze słuchawkami na uszach. Specjalnie wyszłam dużo wcześniej, bo przed spotkaniem z przyjaciółmi chciałam jeszcze odwiedzić jedno miejsce. Niewiele myśląc skierowałam się w stronę Lawrence Memorial Hospital. To może wydać się dziwne, ale lubiłam tam chodzić kiedy w moim życiu pojawiały się problemy. W szpitalu zawsze uświadamiałam sobie, że innym ludziom przydarzają się o wiele gorsze rzeczy.

Spacer zajął mi piętnaście minut, czyli tyle, co zwykle. Wchodząc do budynku wyjęłam słuchawki z uszu i wyciszyłam telefon, Po cichu szłam korytarzami szukając konkretnego oddziału. Gdy zobaczyłam srebrną tabliczkę na drzwiach, przystanęłam. To nie było to, co miałam nadzieję znaleźć, ale miałam przeczucie, że powinnam tam wejść. Pchnęłam ciężkie, metalowe drzwi i powoli ruszyłam przed siebie. Znalazłam się na dziale onkologii. Rozejrzałam się. Na krzesełkach ustawionych przy ścianach siedziało mnóstwo ludzi. Niektórzy płakali, jeszcze inni siedzieli w ciszy patrząc się na drzwi prowadzące do sal. Nagle małe dziecko podeszło do mnie i złapało za nogę. Ukucnęłam by znaleźć się na tym samym poziomie co dziewczynka.

- Jesteś bardzo ładna. - dziecko wypaliło od razu. Uśmiechnęłam się ciepło, szczerość maluchów rozbrajała mnie za każdym razem.

- Dziękuję. Ty też jesteś śliczna. - mała miała kręcone, czarne włosy i duże, zielone oczy - Jak się nazywasz?

- Charlie. A ty?

- Sam. Gdzie są twoi rodzice, Charlie? - nowa znajoma ukazała ząbki w promiennym uśmiechu jednocześnie łapiąc moją dłoń

Thunder // l.h.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz