Rozdział 15

237 15 7
                                    


  
   — Jak wytłumaczysz Gardelowi, dlaczego cię nie ma? Powiesz mu, że wyjechałeś? Że się odciąłeś?

— Jeszcze nie wiem. To w chuj skomplikowane.

— No, domyślam się. Wpierdoliłeś się w niezłe bagno. Co cię w ogóle podkusiło, żeby to wtedy zrobić?

— Nie wiem, to pojebane. Nawet nie pamiętam, o czym wtedy myślałem. Łeb miałem zajebany tylko tym, co zrobić. Widzisz? Ja najpierw robię, a potem myślę.

— I tak masz szczęście, że nikt cię nigdy nawet nie podejrzewał, ale do czasu...

— To znaczy?

— To znaczy, że ja też na tym tracę. Jakby Garda dowiedział się całej prawdy, łącznie z tym, że śledziłeś Terlecką, i że ja o tym przez cały czas wiedziałem, to by mnie zabił. To zbyt duże ryzyko, Bączek.

— Powiedziałem ci o tym, bo jesteś jedynym gościem, który to rozumie, kurwa. Nie dygaj. Nie dowie się.

— Jak mi zapłacisz to faktycznie, na pewno się nie dowie. Dogadajmy się. Niech to będzie nasz deal. Dając mi kasę potwierdzisz, że mi ufasz, a ja nic Gardzie nie powiem.

— ...

— Jesteś tam?

— Jestem, ale nie mogę kurwa dać ci pieniędzy, bo żadnych nie mam.

— Skołuj. Masz czas do jedenastego listopada. Uwierz mi, przyjacielu. To dla twojego dobra.

   Mróz i minus osiemnaście. Ida przetarła zmarźnięty, nieco rumiany nos, który drętwiał już od chwili spędzonej na zewnątrz. Przejście ze szpitala do auta zajęło im zaledwie pół minuty i mimo tego dość krótkiego czasu, oboje cholernie zmarźli. Zima rozkręcała się na dobre. Śniegu było już po kostki i wcale nie zapowiadało się na jego topnienie. Tuż obok ktoś się poślizgnął, a dalej pchał zakopane auto. Wszystko stanęło na głowie i sprawiało wrażenie zdewastowanego po przejściu śnieżnego armagedonu:

— Strasznie ślisko. — Oznajmiła krzywo krocząc po odśnieżonym chodniku.

— Uważaj, żebyś się nie poślizgnęła. Daj mi rękę. Mam dobre buty. — Wyciągnął ciepłą dłoń z kieszeni czarnej kurtki i wcisnął ją w zimną dłoń niestabilnej dziewczyny.

Ta naprawdę bała się upadku. Dopiero wyszła ze szpitala po poprzednim, a powrót na oddział po następnym nie rysował się zbyt kolorowo. Nie mogła doczekać się powrotu do swojego mieszkania, Garda jednak nie tam planował ją zawieźć.

Kroczyli tak powolnym krokiem w stronę dużego parkingu i objęci jednym uściskiem dłoni, prowadzili krótką rozmowę o tym, co dzieje się na zewnątrz. Jakby nie mieli innych tematów do rozmów, choć owszem, było ich wiele.

— Daleko zaparkowałeś? — Ida spojrzała na jego dłoń i mocno ją ścisnęła. Garda nie ukrywał, że ten gest bardzo mu się spodobał.

— Tu, naprzeciwko, zaraz przy wjeździe na parking.

— To dobrze. Nie mogę uwierzyć, że nagle spadło tyle śniegu. Przecież miało być ciepło. — Popatrzyła na swoje jesienne, skórzane koturny i skrzywiła twarz. — Ja jeszcze nawet nie kupiłam sobie butów na zimę. Chodzę w tym, co mam.

– Jeszcze zdążysz sobie kupić. Możemy nawet zamówić ci buty teraz, u mnie.

Zaskoczona oderwała wzrok od ziemi i zawiesiła go na nim. W zasadzie to chciała jechać do swojego domu, marzyła o chwili odpoczynku i prysznicu, ale Gardel nie bardzo chciał ją tam puszczać. Chwilę później wyjaśnił, o co mu chodzi:

𝙎𝙖𝙜𝙞𝙩𝙩𝙖𝙧𝙞𝙪𝙨Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz