Rozdział XI

715 50 38
                                    

Dnia jednego na ziemi pierwszy szron się pokazał. Powietrze czyste, ale i ostrzejsze niż do tej pory było. Słońce jasno świeciło i w jego promieniach przyroda cała żółcią i czerwienią się mieniła. W powietrzu snuł się dym z ognisk palonych i babie lato po twarzy łaskotało, we włosy się zaplątując. Anna pomyślała, że gdy pierwszy śnieg spadnie, całkowicie odcięci od świata tu zostaną.

Odetchnęła głęboko, pełną piersią i zawróciła do chaty, by ogień rozpalić, gdy niespodzianie z jaru odgłosy strzałów się rozległy. Drgnęła przestraszona, bo przecież nikt tu się nie zapuszczał bez zaproszenia. Baruchy bracia z chaty wypadli, obaj z rusznicami w dłoni, do obrony gotowi, choć przeciw komu, sami jeszcze nie pojmowali.

Wtem spoza skały jeździec wypadł. Koń pod nim spieniony był i błotem ochlapany, resztką sił widać już goniący, a jeździec ledwie w siodle się trzymał. I choć twarzy jego Anna dobrze widzieć z daleka nie mogła, przecież poznałaby go wszędzie.

Jurko przed kniaziówną z siodła się zsunął i na ziemię, osłabły upadł. Rzuciła się, by go podnieść i spostrzegła, że cały we krwi był uwalany; cudzej czy swojej, tego pewną być nie mogła.

Kozak dłoń jej kurczowo chwycił i słabym głosem, niby w gorączce zaklinać zaczął. – Uchodź! Uchodź, kniaziówno, bo czasu mało! Moi semeni Lachów przy wejściu do jaru trzymają, ale długo nie zdzierżą. Przed żołnierzami nic cię ochronić nie zdoła... - Bladł coraz bardziej i słowa słabiej mu się z gardła dobywały. – Na litość Boską, uchodź! – szeptał gorączkowo. – Mnie już nic nie pomoże, ale ty... nie uszanują...

Ale zamiast uciekać, dziewczyna z kolan się podniosła i na braci Baruchy stanowczym głosem zakrzyknęła. – Wnieść mi pułkownika do środka i na łożu kłaść! – Ruszyła za nimi, głowę jego, bezwładnie zwisającą, podtrzymując. We wzroku jego tyle było miłości bezgranicznej i wdzięczności, że serce z bólu w piersiach się jej ścisnęło. – Prędko, wody i bandaży! – władczym głosem komenderowała. – A żwawo!

Ludzi odprawiwszy, włosy do tyłu odrzuciła i odetchnąwszy głęboko, zaczęła Jurkowy żupan rozpinać, by rany odnaleźć. Gdy spod szat i koszuli pokrwawionej wyłoniła się naga pierś Kozaka, jej twarz oblał rumieniec dziewczęcego wstydu, ale się otrząsnęła i zapanowała nad sobą. Nie chciała, by w tych, może ostatnich chwilach żywota, zajmował się nim ktoś inny.

Ranę szybko odnalazłszy, zbadała ją sprawnie, tak jak ją Barucha nauczyła; tors mu ze krwi delikatnie obmyła i odetchnęła z ulgą, bo rana, choć mocno krwawiła, śmiertelną się przecież nie wydawała. Strzały i odgłosy walki poczęły się przybliżać, ale ona chleba z pajęczyną ugniotła i ranę mu opatrzyła, bandaże zawiązując najlepiej jak umiała.

Jurko przez cały czas był przytomny i bez słowa wpatrywał się w nią takim wzrokiem, jakby jej w duszę próbował zajrzeć. Potem dłoń jej pochwycił i z wysiłkiem do ust ją podniósł. – Bóg ci wynagrodzi... - głos mu zamarł i Kozak zemdlał.

W tej samej chwili do chaty wtargnęli żołnierze z obnażonymi szablami w garści, ale w progu zastygli, niby piorunem rażeni, ujrzawszy przed sobą piękną dziewczynę, we krwi uwalaną i nieprzytomnego Kozaka na jedwabiach i złotogłowiach w łożu spoczywającego. Ale wnet się otrząsnęli z tego dziwnego zauroczenia. – Brać go! – zakrzyknął ktoś.

- Nie! – Anna Jurkową szablę chwyciła i własną piersią go zasłoniła. – Nie wiem, kim waszmościowie jesteście, ale nie godzi się wam porywać na człowieka, który się bronić nie zdolen. Ale jeślibyście mimo to go dostać chcieli, tedy najpierw ze mną sprawę mieć będziecie! – Szablę mocniej w garści ścisnąwszy, głowę dumnie podniosła, a z oczu skry się posypały. Mówiła tak władczo i z taką siłą, że zebrani nie wiedzieli co począć.

Kozak i PannaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz