Coraz większy mrok

457 32 35
                                    

– Czy Ty naprawdę musisz wszędzie wpierdalać się w momencie, kiedy nikt Cię nie oczekuję? – zirytowany do granic możliwości, John Evans, zasiadł na kanapie, zostawiając zszokowaną Betty w świętym spokoju.

Dziewczyna z prędkością światła dźwignęła ciało z ziemi, przylegając plecami do ściany, naprzeciw drzwi salonu. Bała się Matta i mimo że nigdy nie zrobił jej krzywdy, wiedziała, do czego był zdolny. Właściciel czterech klubów nocnych w okolicy, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w mieście, plecy na dzielnicy i konsument pożyczek w jednym. Na pierwszy rzut oka osoba, z którą każdy chciałby mieć dobre relacje.

Jednak, jak nie od dziś wiadomo, wszystko ma swoją drugą stronę medalu. A u Matta, rewolta rozpoczynała się, wtedy kiedy nie oddawałeś pieniędzy na czas. I nie wyglądało to tak, jak we wszystkich gangsterskich filmach, gdzie facet chodzi po domach ze spluwą. W pięknym Los Angeles, Matt Brown, zaczynał od odwiedzania swoich klientów. Kończył na niszczeniu ich rodzin. A prawdziwa zabawa szczytowała wtedy, kiedy już zabrał Ci wszystko, co miałeś, zaczynając zdzierać z Ciebie to, czego nie masz. A co było w tym najlepsze? Że rzadko, czynił to wszystko osobiście. Miał od tego ludzi i nikogo to nie dziwiło. Evans, wiele nasłuchała się o tym mężczyźnie, ale prawda była taka, że sama wiedziała, jaki był na żywo. Agresywny, ale w spokojny sposób. Stanowczy, ale łagodny. Był przeciwieństwem, przeciwieństwa przeciwieństw. Bez względu na to, jak beznadziejnie to brzmi, taka była prawda.

– Mógłbyś być grzeczniejszy, John – zaczął, wyciągając papierosa z paczki, leżącej na stole. – Dziś nie przyszedłem do Ciebie – odpalił go, przenosząc swoje spojrzenie na Betty, która miała ochotę zniknąć. – Wczoraj rozmawiałem przez telefon, bodajże z twoim chłopakiem – wypuścił z ust siwy dym, napierając bokiem o futrynę. – Jak mu tam na imię było? – zamyślił się. – Hunter?

– Skąd... – zaczęła dziewczyna, ale postanowiła nie kończyć, ponieważ podświadomie znała odpowiedź. – W tym mieście...

– Uszy są wszędzie – wyrecytował Brown, gasząc fajkę o popielnice. – Co powiesz na małe zakupy? – podszedł do rudowłosej szarmanckim krokiem, wyciągając w jej kierunku ramię. – Nie każ mi nalegać – spojrzał na nią spod wachlarza gęstych rzęs, unosząc brew do góry. – Myślę, że twój ojciec nie będzie miał nic przeciwko.

– A róbta se co chceta – skwitował tamten, otwierając butelkę taniego piwa.

– Ach, John – westchnął Matt. – Uwielbiam twoją bezpośredniość – poczochrał mężczyznę po włosach. – Szkoda tylko, że jak rozmawiamy o interesach, to znika ona, jak palcem odjął! – znów, wyciągnął ramię do Bethany. – Idziemy, moja droga?

– Ta – mruknęła rudowłosa, zgrabnie wymijając pana Browna.

Pochwyciła kurtkę, nałożyła czapkę i jak rozwydrzony bachor, wyszła z domu, trzaskając drzwiami.

– Wykapana mamusia – mruknął Matt, wbijając dłoń do kieszeni spodni – Tylko nie zapij się na śmierć, martwe ciała – nakreślił palcem znak ogromnego iksa. – Cuchną okropnie. Do zobaczenia przyjacielu – dodał, wychodząc na zewnątrz.

– A idźcie wszyscy do diabła – wypluł John, pociągając kolejny łyk alkoholu.

Betty Evans czuła zdezorientowanie. Chciała, żeby ten dzień dobiegł końca i nie byłaby zła, gdyby nie tylko ten jeden. Gdy John jeszcze chwilę temu planował spuścić jej łomot, nadzieję na koniec cierpienia górowały naprawdę wysoko. I jak to wszystko się skończyło? Cóż, na pewno nie tak, jak myślała, że się skończy. Gdzieś tam w głowie miała, że może Matt przyjedzie, skoro dzwonił i został zbyty w zapewne nie za miły sposób, ale czy musiał akurat w takim momencie? I jak skończyła z nim w jednym samochodzie?!

– No Bethany – tylko on mówił do niej w taki sposób, a to sprawiało, że Betty zawsze zaciskała pięści ze złości. Nienawidziła swojego imienia i z jakiegoś powodu używała tego cholernego skrótu, prawda? – To od kiedy masz chłopaka? – spytał luźno, zręcznie przekręcając kierownicę jedną ręką. Spojrzał na dziewczynę tylko kątem oka, po czym skupił uwagę na drodze, więc nie zobaczył, jak jej twarz przybiera purpurowe kolory.

– To zdecydowanie nie jest mój chłopak – wysyczała przez zaciśnięte zęby, krzywo spiłowanymi paznokciami pukając o udo w rytm piosenki lecącej w radiu. – To nigdy nie będzie mój chłopak. Cud, że jeszcze go nie zabiłam – dodała z przekąsem.

Słowa te przesiąkały delikatnym jadem, a nie czystą nienawiścią, jak ostatnio, gdy o nim mówiła. Jakby nie patrzeć, kilka dni temu trochę pomógł i naprawdę będzie musiała mu za to podziękować.

Zakład o życieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz