-Chwila... - Zawahałem się, utrzymując przerażone spojrzenie w swym mężu, zarazem starannie kontrolując odległość przynajmniej kilku stóp, pomiędzy naszymi ciałami. Jednak nawet pomimo pokaźnej odległości, nie trudno mi było spostrzec przerażająco rozciągnięte, węglowe okręgi szerokich źrenic, bezkarnie pochłaniających, niemal w całości ciemno-dębową tęczówkę - C-czy ty jesteś naćpany? - Zająknąłem się, równie odurzony własnym pytaniem, co on substancją nieznanego mi pochodzenia.
Widziałem szeroki uśmiech zadowolenia pełzający paskudnie po ustach jego nowego przyjaciela, który w radości i obskurnym milczeniu śledził rozwój sytuacji. Wydawał się bierny przed poruszeniem z groźnym i czujnym spojrzeniem, warując chwilowo, aby później niczym sęp dobrać się do pozostałej padliny.
-Może i co z tym zrobisz - Słowa mojego kochania były jedynie niewyraźnym bełkotem maniaka, nagle uświadamiając mi, iż odległość zmniejszyła się natychmiastowo.
Obce dłonie zachłannie naderwały luźny dekolt zbyt dużej koszuli, dobierając się łakomie do nagiej, odsłoniętej skóry tuż poniżej zwieńczenia szyi pełznąc w dół z napalonym wzrokiem, pochłaniając każdy wystawiony cal chłodnej skóry. Przeklnij mnie ktoś za irracjonalny dobór jednego ze znacznie większych podkoszulków mojego chłopaka, jako dzisiejszą, wyjątkowo nieudaną kreację.
Panika przejęła moje ciało, więżąc płytki oddech w zaciśniętej piersi, gdy słowa wydały się wręcz nie istnieć. Moje zbyt słabe dłonie wątło osadziły się na talli męża, nieskutecznie próbując go odepchnąć, nim rzeczywiście rozbierze mnie tu w tym miejscu wprost na oczach obcego łowcy zrujnowanej zwierzyny, czyniąc z mym bezradnych ciałem, cokolwiek naćpana dusza zapragnie i czego zapewne sam szatan by się powstydził.
-Przestań! - Krzyknąłem z całej siły, gdy mój głos zyskał sekundę ulgi, aby wyrwać się z zaciśniętego gardła, lecz Jiin nawet nie wzruszył się nikłą próbą oporu, wciąż atakując w bezwstydnym otępieniu.
Mój instynkt zadziałał szybciej, niż umysł, wymierzając brutalny, jak na mnie cios, wprost w odsłonięty policzek kochanka. Uderzenie zabolało bardziej mnie, niżeli jego, pozostawiając krwisty ślad w głębi obu tkanek i choć musiałem sprostać fali pieczenia zmieszanej z bólem, podziałało.
Oczy mężczyzny stały się rozsądniejsze i trzeźwiejsze, wystarczająco, by cofnął natrętne dłonie, robiąc spory krok w tył, lecz działanie orzeźwiło go na zaledwie kilka ulotnych chwil, zanim znów czerń pochłonęła brunatny dąb. Nowe żar nieskazitelnie czystej wściekłości zapłonął intensywnie w jego oczach, powracając silniej, niżeli kiedykolwiek dotąd było mi dane zauważyć.
-Czy ty mnie, kurwa, uderzyłeś?! - Wrzasnął, a dzikość mrocznie groźnych słów napędzało ciche parsknięcie rozbawienia nieznajomego za nim. Cofnąłem się w odruchu, przyciągając zranioną dłoń bliżej odsłoniętej piersi, podświadomie pragnąc ochronić wrażliwe obszary przed wściekłym wzrokiem i poczynaniem - No patrz, jebana dziwka jednak potrafi coś zrobić - Zaśmiał się nagle, lecz nie wrócił do tego co zaczął. Jego dłonie wyciągnęły się z wolna do beżowej komody, a jego spierzchnięte usta wykrzywiły się w chytrym uśmiechu - Może powinniśmy dać komuś lekcje zachowania - Obserwowałem, jak w ciągu krótkich sekund jego dłoń chwyciła bordowy, szykowny wazon, który dostaliśmy w dniu naszego dawnego ślubu.
-Nie... - Jęknąłem żałośnie, wlepiając spojrzenie w jego chorobliwie zaciśnięte na szkle palce, pobielałe od definitywnie zbyt mocnego nacisku - Proszę... - Wycofałem się panicznie, przełykając ślinę, kiedy spostrzegłem wściekłe oczy mego kochanka. Moje własne dłonie drżały w przerażeniu, na myśl, iż faktycznie zrobi to co zamierza.
Sekundy.
Milimetry...
Te niewielkie jednostki w czasie i mierze dzieliły mnie przed okrutnym bólem, gdy wazon uderzył w pobliską ścianę, tuż obok mojej skroni, rozbijając się w drobny mak pod wpływem zbyt dużego nacisku.
Krzyknąłem? Nie byłem pewien zbyt zdezorientowany i uporczywie przerażony, aby zanotować w umyśle własną reakcję. Jedyne, co mogłem zrozumieć, to wściekły ruch mojego byłego kochanka, który bez wahania niemal zabił mnie na miejscu.
Bo tak by było, gdyby jego naćpany umysł poprawnie określił odległość, atakując gwałtownie wprost w moją twarz. Nie sądziłbym wtedy, czy ewentualnie wezwana karetka zdążyłaby, aby określić idealną chwilę zgonu.
Dopiero gdy buzująca adrenalina w najwyższym swym stadium osłabła łagodnie, wciąż pozostawiając mylące uczucie przejmującego szoku, poczułem agonalne pulsowanie bólu tuż pod moim okiem. Moje oczy otworzyły się w szerokim szoku, gdy serce zaś uderzyło z szybkością, godną prześcignięcia ruchów kolibra.
Uniosłem osowiałą, roztrzęsioną dłoń do bolącego płatu skóry policzka, z niezwykłą ostrożnością zbliżając wrażliwe opuszki do pulsującego miejsca, nim pospiesznie cofnąłem przerażone palcem z głośnym sykiem bólu. Z trudem przełknąłem, spoglądając na pokryte krwawym szkarłatem obszary kościstych palców, czując, jak chłód i ciepło przechodzą falami moje zesztywniałe ciało.
Rany przestały być powierzchowne. Ostatnia krzta ukrytej nadziei, która górowała w moim sercu, minęła wraz z panicznym spojrzeniem na krew z mojego uszkodzonego policzka. Uświadomiono mnie zbyt brutalnie, iż nie ma już ratunku, ani dla mnie, ani dla niego, ani dla tego, co niegdyś nas łączyło. Może mogłem znieść lekki ból, poniżenie, wczesne wstawanie, by ukryć garść szpetnych siniaków każdego poranka, jednak to... Nie był osobą, która potrzebuje pomocy, lecz potworem, godnym jedynie spłonięcie w płomieniach piekielnych.
Szkoda, iż zawsze takie rzeczy docierają do mnie zbyt późno, abym mógł zrobić cokolwiek, aby wyswobodzić się z niebezpieczniej sytuacji. Pozostało mi grać na czas, lub krzyczeć wystarczająco głośno, by ktoś ostatecznie zareagował... Choć czy miało to sens? Choi wspominał, iż nasze kłótnie były słyszane nawet na jego piętrze powyżej, a do tej pory nikt nie zareagował, więc siłą rzeczy, co miałoby się zmienić tym razem? Moją ostatnią, niezwykle desperacją deską ratunku był sam, lecz gdy rano pragnął przedstawić swój heroizm, przecież stłumiłem jego zapał... Zresztą, nic by to nie wniosło, gdyż nim ktokolwiek zdołałby, chociażby podejść do drzwi, mój mąż wbiłby kolejne odłamki rozbitego szkła w moje bezużyteczne w przerażeniu ciało.
Oddychanie stało się ciężkie, jakby powietrze przeistoczyło się w niedostępne dla głupich, niezaradnych płuc, jedynie zaciskających się w braku. Świat bez pozwolenia rozmazał się przed moimi oczami, sprawiając, iż zachwiałem się niestabilnie, wpadając słabo na ścianę za mną, gdy Jiin zrobił kolejny krok w moim kierunku. W jego szczególnie wrażliwych na emocje oczach nie dostrzegłem jednak nawet ułamka troski, bądź obawy o moje zdrowie, jakbym był niczym więcej, niżeli przebrzydłym karaluchem godnym jedynie do zranienia i pozbycia się. Śmieciem bez większej wartości, zignorowanym nawet przez odrobinę ekskluzywnej empatii.
Wyczułem chwilę, gdy własne łzy spłynęły po głęboko zakrwawionym policzku, szczypiąc świeżą ranę swą solną konsystencją, jednak wszelkie inne odczucie stało się niewyraźnym bełkotem ostrzeżeń dla własnego, niemrawego umysłu. Do chwili, gdy głośne, ironiczne pukanie nie rozległo się echem w nagle osowiałej atmosferze. Nie czułem jednak nadziei, iż przybył ratunek. Nawet wolałbym pozostać sam, wystawiony na ataki oraz obelgi, wiedząc, że nikt inny... jakaś niewinna dusza cudownego samarytanina nie zostanie zraniona równie podle w mym imieniu, a zapewne właśnie takie byłoby zwieńczenie jego historii, gdyby drzwi otworzył nieznany nikomu europejczyk.
W ostatniej chwili wytrzeźwiałem wystarczająco, by wyłapać moment upadku ogromnego ciała odzianego w grubą skórę.
CZYTASZ
A little more warmth //WooSan
Fanfiction"Naiwny? Tak jestem. Wręcz niezwykle. Podążając za marzeniami, nie zważałem na konsekwencje... w zasadzie nie dostrzegałem ich, aż nie było zbyt późno, aby naprawić błędy przeszłości. A więc pozostałem w beznadziejnym życiu, pochłoniętym przez toksy...