chapter sixteen

139 16 10
                                    

San

Słabe alibi o niezbyt dobrym samopoczuciu, wymknęło się bełkotliwie z moich markotnie ospałych ust, nie podlegając nawet jednego komentarza sprzeciwu. W zasadzie nikt po zakończeniu całego durnego przedstawienia tanecznego nie szczędził mi zbędnych słów, albo wyłapując fakt, jak bardzo zestresowany i wkurwiony byłem - co swoją drogą wydaje się lekko zabawne, gdyż nigdy do tej pory nie sądziłem, iż można być w tych dwóch kontrastujących stanach jednocześnie - lub zwykle przez mój nierozsądny wybuch zaborczości oraz ujawnionego niepokoju, potraciłem wszelkie niewielkie przejawy asymilacji z grupą.

Nie zawracałem sobie tym głowy, podświadomie przyspieszając kroku, by szybciej ukryć się przed paskudnym światem. Oh, jak bardzo bym chciałbym być teraz z rodziną. Kimś, kto mnie ceni i nie patrzy, aby tylko wbić grubej szpili w odsłonięte ciało. Mógłbym na palach jednej dłoni policzyć, kto nazwałby mnie teraz tak ochoczo "czepliwym szczeniakiem", ale nie miałbym z tym problemu. No może troszkę, ale z pewnością bym się odgryzł.

Ze znużeniem zapadłem się w miękkie poduszki, pragnąc zdobyć, choć odrobinę odpoczynku dla mojego zdruzgotanego umysłu, jednak niedane mi było zbyt długo rozkoszować się spokojem snu, gdy nagły łoskot wyrwał mnie agresywnie z mitycznych objęć morfeusza, niemal natychmiastowo przebudzając mnie do rzeczywistości. Instynktownie poderwałem się na równe nogi, rozglądając się desperacko po opuszczonym pomieszczeniu w cichym poszukiwaniu czegokolwiek, co rzeczywiście mogło oscylować w granicy niebezpieczeństwa. Moje serce dudniło niebezpiecznie w piesi, obijając się głośno o twarde kości żeber, zanim zdążyłem zorientować się w mojej niepomyślnej wrażliwości na dźwięk.

-Przestań... jesteś, kurwa, bezpieczny - Zbeształem się w umyśle, pozostając wewnętrznie zaintrygowany wystarczająco głośnym hałasem, który, choć nie dochodził z najbliższego otoczenia, wciąż zdołał mnie obudzić.

Wyszedłem wolnym, niepewnym krokiem na dębowe panele korytarza wyścielone miękkim obłokiem krwistego dywanu, śledząc posępnie jego cenny bieg, aż do ujścia srebrzystej windy, wiodącej mnie gładko do nurtujących niepokojem odgłosów. Ślepo założyłem odpowiednie piętro, rozważając swoje podejrzenia, jednak moje serce zamierało z każdym kolejnym krokiem, gdy zdawałem sobie sprawę, gdzie dokładnie podążam.

Zatrzymałem się przy pewnych drzwiach, niemal zdruzgotany faktem wiedzy do kogo należą. Czy to dla tego Wooyoung, tak desperacko pragnął powstrzymać mnie przed interwencją? Dlaczego tak bardzo nie chciał, bym dowiedział się o jego problemie?

Wiedziałem, że coś z jego pierdolonym mężem było nie tak! Pomimo całego kitu, jaki został mi wciśnięty, widziałem ten płomień w jego spojrzeniu. Zbyt długo zostałem zmuszony, by borykać się z szumowinami, niewartymi znacznie więcej niżeli śmieć, bym teraz tak irracjonalnie bagatelizować to mroczne splamienie w jego chytrym spojrzeniu. I to spojrzenie Wooyounga... jestem idiotą, że pozwoliłem mu odejść z tym potworem. A jeśli został ranny? Wiem, że powinienem uszanować jego stanowczą decyzję, lecz wolałem znosić jego nienawiść, niżeli żyć w ciągłym poczuciu nieodpowiedzialnej winy za jego krzywdy, gdy byłem zdolny je zatrzymać.

Zapukałem więc, nie zważając na prawdopodobnie niezwykle przykre w skutkach konsekwencje, rozważając, w jakim stopniu mógłbym zaatakować przebrzydłego drania, który przyprawił tak delikatnego chłopca o strach i siniaki, starannie ukryte pod wciąż lekko prześwitującym podkładem.

Spodziewałem się wielu. Łez i szpetnych siniaków malujących się na ślicznej twarzy Junga oraz paskudnej wściekłości w obliczu jego wybranka, lecz zaskoczenie spełzało po moich niegodowych ramionach, gdy zamiast w drzwiach zastać Wooyounga lub jego męża, dojrzałem nieznanego mi mężczyznę o bladej skórze i węglowej skórze na ramionach. Otrząsając się w szoku, zadałem szybki i celny cios, zbyt dobrze rozpoznając niezbyt dyskretny wygląd, dostosowując go nierozważnie od moich przeciwników. Muskularne ciało opadło gwałtownie u mych stóp, powodując, iż warstwa nieliczne kurzu uniosła się wraz z zapewne bolesnym zderzeniem.

Uniosłem spojrzenie o długie cale wyżej, wpatrując się z otępieniem wpierw w wysokiego, czarnowłosego męża z nieprzytomnym spojrzeniem, zanim dostrzegłem niewielką, skurczoną za nim postać o krwawym policzku i przerażonych, dużych oczach, drżąc w najwyższej obawie o własne życie. Nie potrzebowałem nic więcej, pospiesznie przekraczając nieprzytomną ofiarę postronną, wyprężając ciało, aby zyskać niezbędnych centymetrów w obliczu wyższej postaci.

-Odsuń się od niego - Warkąłem, rozpaczliwie zaciskając pięści, aby powstrzymać gniewne mrowienie w krańcach ich opuszków. Sekundy dzieliły mnie przed rzuceniem się w kierunku drugiego mężczyzny i zabicia go właśnie tymi dłońmi... lecz gdzie by mnie to doprowadziło? Zmarnowanie swej życiowej szansy na zyskanie bogactwa, stres, ból, rozpacz i – co gorsza – bolesne rozczarowanie w oczach Wooyounga za każdym razem, gdy spoglądałby w moim kierunku. Powstrzymałem się więc, tłumiąc nienawiść i mierząc wzrokiem Jiina, bez zbędnego wahania, by wyzywająco sprostać naćpanemu spojrzeniu.

-S-San? - Słyszałem cichy, słaby głos Wooyounga, który zabrzmiał ze swoim niedowierzającym zdziwieniem, jako oczywista reakcja na moją obecność.

Nierozsądnie spojrzałem w jego kierunku, tracąc przez kilka chwil na każdy najmniejszy ruch jego kochanka, by skupić się na chorobliwie bladej skórze, pokrytej rozmazanym szkarłatem własnej krwi z rozciętego policzka, w którym dostrzegałem niewielki odłamek o równie rubinowym odcieniu, co sama ciesz. Jego spojrzenie było niemal nieprzytomnie i w jakimś stopniu przeczuwałem, iż kilka kolejnych długich chwil czystego przerażenia doprowadzi do jego zemdlenia. Nie mogłem na to pozwolić, łagodnie wyciągnąłem dłoń w jego kierunku, posyłając ponownie przepełnione gorzką nienawiścią mojego oponenta, by skontrolować jego odległość. Ten jednak nie wydawał się skory do sprzeciwu, prawdopodobnie docierając do granicy haju, która odbierała potrzebę dłużej złości i rywalizacji o swą papierową wartość.

-Chodź tu Woo - Mruknąłem uprzejmie do chłopca, modląc się, by choć tym razem wysłuchał mojej nikłej prośby. Nie mogłem drugi raz sprostać zawodowi, gdyby odmówił, pozostając nieruchomym i zapartym w swym miejscu, jakby pogodzonym ze swym bólem... nie oczekując ratunku.

Ulga, gdy jego drobne, zmarnowane ciałko drgnęło, poruszając się chwiejnie, grożąc z każdym kolejnym niestabilnym ruchem, iż runie na ziemie z mdłej mieszanki wycieńczenia i przerażenia, buzujących w żyłach jego chorobliwego organizmu. Oczekiwałem tylko na chwilę, gdy zbliży się wystarczająco, aby było mi dane chwycić jego kościsty nadgarstek i siłą przyciągnąć słabe ciało do swojej piersi, tuląc go mocno, acz czule. Pozwoliłem sobie na czerpanie satysfakcji z ciepłego, różanego zapachu, który przywiódł ze sobą, choć nie mogłem powstrzymać boleści na metaliczny akompaniament zlewający się w niewyraźną masę. Czują szybki, niemal duszący oddech, który ciepło uderzał w moje ramię, zsunąłem jedną dłoń na jego plecy, a palce drugiej wplotłem w długie loki, przyciągając cenną główkę do ramienia, aby ograniczyć mu wszelkie natarczywe bodźce poznawcze wzbudzającej przejmujący niepokój.

Moje spojrzenie nigdy nie opuściło Jiina, przesyłając mu ostrzeżenie z głęboko zakorzenioną nutą wrogości, aby nie zbliżał się do mnie w chwili, gdy pragnąłem przywrócić Jungowi spokojniejszy oddech, bez zbędnego ataku przejmującej paniki. Obcy mi mężczyzna znów nie wydawał się jednak skory do ataku, pozostając tam ze ślepym, otępiałym spojrzeniem wbitym w odsłonięty kark najmłodszego z nas, jakby jego życie i czyny nagle zostały pozbawione sensu, a sam umysł zapadł w głęboki trans nieznaczności.

Walka, czy wymierzenie sprawiedliwości było niekonieczne, nieuzasadnione, a nawet niepożądane w oczach Wooyounga, który w końcu odetchnął łagodnie na moim barku, lekko oddając więcej ciężaru na moje ciało. Wiedziałem, gdy powrócił do roztropnych zmysłów, kiedy jego szczupłe, wciąż drżące ramiona uniosły się łagodnie na moje łopatki, przyciskając się mocniej w poszukiwaniu schronienia, a słabe, okrutne łkanie rozbrzmiało tuż pod moją szczęką.

Stłumiłem więc wszelką złość, na którą nie mogłem pozwolić sobie w tak kruchej chwili z wrażliwym chłopcem w ramionach, ostrożnie wycofując się tyłem, ślepo modląc się, aby nie potknąć się i nie przewrócić o przypadkową przeszkodę, jednak i również nawet nie sugerując zmiany pozycji, pragnąc ograniczyć młodszemu spojrzenia na swojego byłego już męża - i tak, ja już tego dopilnuje.

-Zabiorę cię w bezpieczne miejsce - Szepnąłem jedynie, z niemą świadomością, iż zaufanie Wooyounga pokładało teraz całe swoje życie w moich ramionach.

A little more warmth //WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz