Pośrednie ciało runęło ku ziemi, kiedy czas wydał się martwy dla otaczającego go świata. Cisza zamarła nawet pomiędzy wysokimi gałęziami, uciszając wszelką, ćwierkającą dotąd zwierzynę.
Jęknąłem przerażony, dostrzegając, jak strumień szkarłatu rozpływa się po ciemnych kamieniach tuż za wysoką sylwetką równie zaskoczonego więźnia. Ciemnowłosy blondyn odwrócił się ciężko, boleśnie utykając przy nawet niewielkim kroku, kiedy jego głowa opadła na martwe ciało pod jego stopami. Nie cofnął się jednak powoli, spoglądając w kierunku pozostałych mafiozów, gdy jego usta wykrzywiły się w chytrym uśmiechu.
-To teraz macie przestrane - Wraz ze zwieńczeniem jego zdania, kolejny głośny huk rozbrzmiał w oddali lasu, podążając echem po otępiałej puszczy, a liczne ukryte ptactwo zerwało się z panicznym piskiem, wzbijając się w popłochu w ciemniejące niebo. Ciało łysego Amerykanina upadło jako kolejne, lecz wciąż żywe, pozwalając, aby bolesny wrzask wyrwał się z gardła mężczyzny. Słabo zarejestrowałem dziurę poniżej jego piersi oraz krew charkającą z rozwartych w szoku warg.
-Pierdolony! Ateez tu jest! - Na te słowa ostali gangsterzy skryli się za naturalnymi zasłonami drzew, kiedy zostałem odciągnięty wgłąb wysokich drzew.
Nieskutecznie podjąłem walkę z zaborcą, pragnąc wyrwać się z zachłannych rąk. Jiin poruszał się tuż obok nas, nie zważając na moją desperacją szarpaninę z nieznajomym, jakbym nic nie znaczył w jego umyśle. Ledwie zarejestrowałem własne łzy płynące po moich zaczerwienionych z wysiłku policzkach, jednakże szybko zrozumiałem, gdzie idę.
Cienka dróżka z połamanego kamienia, która skutecznie raniła moje nieodziane w buty stopy, prowadziła wprost do malowniczego jeziora. Koszmaru - jak mógłbym rzec w tej chwili.
Serce dudniło mi w piersi, niemal w pełni zagłuszając pozostałe myśli racjonalnego rozumu, wyróżnione spomiędzy desperackiego potoku. Wzywałem imię swojego męża, obiecując mu poprawę. Naiwnie łudziłem się, iż gdy tylko na mnie spojrzy, otrzeźwieje... zauważy swą miłość w mym ciele.
Spojrzał, lecz jedyne co zastałem to bezwstydny głód.
Przełknąłem ślinę, niemal krztusząc się płaczem, kiedy zmierzył mnie z dołu do góry, uśmiechając się sztywno, jednakże nie apatycznie, przekazując niezłudne pragnienia o posiadaniu. Próbowałem się wyrwać, kopiąc w powietrzu na tyle agresywnie, aż ramiona obcego mężczyzny nie opuściły mojej talii.
Pożałowałem jednak buntu, kiedy spadłem gwałtownie w dół na ostrza kamieni. Nowe rozdarcia przepuściły szkarłat własnej krwi w okolicach ramiona i nóg, kiedy głowa pulsowała okrutnie pod niedawnym uderzeniem. Nie miałem już sił, by płakać, gdy napastnik chwycił mą kostkę, bezdusznie przeciągając ciało po licznych skalnych wyrostkach. Zdesperowane palce chwytały wszelkich korzeni pobliskich roślinek, lecz te nieskutecznie prowadziły do sekundowych chwil oporu, nim wyrwane z ziemi, stawały się zwykłym zbytnikiem.
Prawdziwe przerażenie poczułem, kiedy chód jeziora przemoczył cienki podkoszulek. Słyszałem śmiech Jiina, nim moja skroń uderzyła w taflę, opróżniając płuca z wszelkiego tlenu. Obca dłoń opadła na mój kark, wciskając zdesperowane ciało pod wodę bez większego trudu, jak gdybym był zaledwie szmacianą lalką. Rozpaczliwie pragnąłem opanować rozum wystarczająco, aby nie zachłysnąć się brudem jeziora i przyspieszyć swą nieubłaganie nadciągającą śmierci, tocząc walkę, gdy nawet gardło stanęło w beztroskim ogniu. Ramiona stały się przeraźliwie słabe, kiedy próbowałem odepchnąć się od piaszczystego dna, zanim zupełnie odpuściły buntowniczej natury.
Nagle padł wystrzał, ponaglony przez kolejny huk stłumiony przez otchłań kropel i uciekającej racjonalności. Zgubiłem opór, niemal natychmiastowo unosząc się nad powierzchnię, by wypluć resztki cieczy zalęgniętej w moich obolałych płucach. Łzy mieszały się z wilgocią przemoczonych policzków, kiedy ciągnąłem się w kierunku niewielkiej, sztucznej plaży u brzegu jeziora, kaszląc nieubłaganie, gdy nawet przyjazdy tlen zdawał się być mym wrogiem.
Lata wydawały się przeminąć, zanim byłem w stanie uchwycić rzeczywisty oddech w zaciśniętą pierś. Przetarłem zamglone powieki, niezrozumiale rozglądając się po otoczeniu niemalże już węglowego lasu gęstwiny.
Tego co nie spodziewałem się zobaczyć, to Sana, wydającego zbolały jęk, kiedy jego dłonie nieskutecznie ochroniły twarz przed uderzeniem. Choi leżał na ziemi, gdy jego ciało okrążone zostało przez silne uda mojego byłego męża, zażarcie uderzającego w bezbronnego pod nim mężczyznę. Silne ramiona mego wybawcy, drżały z wysiłku, grożąc poddaniem, a słaby jęk ponownie upuścił rozchylone, zakrwawione usta. Wydawał się zupełnie wyczerpany
Dopiero po sekundzie zauważyłem kałużę krwi bawiącą okolicę zieleni na ciemny odcień szkarłatu. Ciemna koszulka Sana była podziurawiona i przesiąknięta, a świeże, przebite mięso
Nie myśląc wiele, chwiejnie stanąłem na niestabilnych kończynach, zbliżając się do walczącej pary. Schylił się po porzucony patyk, niemal upadając na ziemię porośniętą niewyrośniętymi chwastami. Na szczęście w ostatniej chwili chwycił ostatki równowagi, zatrzymując się na sekundę, aby świat przestał wirować choć odrobinę.
Nie szczędził jednak kolejnej chwili.
CZYTASZ
A little more warmth //WooSan
Fanfic"Naiwny? Tak jestem. Wręcz niezwykle. Podążając za marzeniami, nie zważałem na konsekwencje... w zasadzie nie dostrzegałem ich, aż nie było zbyt późno, aby naprawić błędy przeszłości. A więc pozostałem w beznadziejnym życiu, pochłoniętym przez toksy...