Wpadam do budynku Hoffman Marketing & SEO Agency spóźniona o ponad pół godziny. Dzisiejszego ranka spadł pierwszy w tym roku śnieg, na co oczywiście komunikacja miejska okazała się kompletnie nieprzygotowana. Trochę białego puchu i całe Katowice sparaliżowane. Sorry, taki mamy klimat, zima znów zaskoczyła drogowców. Co roku ta sama śpiewka.
Nie dość, że jestem spóźniona, to jeszcze poirytowana i przemoczona. Z powodu panującej na chodnikach pluchy, bo śnieg zaczął się już topić, moje zamszowe botki pokrywa odrażająca warstwa błota. Podobnie zresztą prezentuje się jasny płaszczyk, który został ochlapany przez przejeżdżający pod biurowcem samochód. Jestem przekonana, że wyglądam jak siedem nieszczęść. A humor mam jeszcze gorszy. Zwłaszcza po tym, co wita mnie za progiem budynku, w którym spędzam co najmniej osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu.
W hallu, zaraz przy wejściu, stoi choinka. Wystrojona w czerwone i złote bombki, mieniąca się kolorowymi światełkami. Z głośników ustawionych przy recepcji wydobywa się irytujący głos George'a Michaela, zawodzącego o tym, że w zeszłe święta oddał kobiecie swoje serce, a ona nim pogardziła. Za kontuarem natomiast stoi recepcjonistka Monika z mikołajową czapką na głowie.
No po prostu nie wierzę. Ludzie, mamy dopiero pierwszy dzień grudnia! Do świąt jeszcze ponad trzy tygodnie!
– Cześć, Majka! – woła z przesadnym entuzjazmem Monika, kiedy przechodzę obok i odbijam kartę. – Masz ochotę na pierniczka? – pyta, wskazując na stojącą na ladzie miskę z ciasteczkami. – Sama piekłam.
Unoszę brew z lekkim zdziwieniem. Nie żebym nie wierzyła w kulinarne zdolności recepcjonistki, ale zastanawia mnie jedno.
– Pewnie są jeszcze twarde – zauważam. – Z tego, co wiem, pierniki muszą trochę odleżeć, żeby zmięknąć.
– Dlatego piekłam je zaraz po Wszystkich Świętych – odpowiada z szerokim uśmiechem.
Postanawiam tego nie komentować, bo na usta cisną mi się słowa, które na pewno zostałyby uznane za nieuprzejme. Nic jednak nie poradzę na to, że ludzi, którzy ekscytują się świąteczną atmosferą wcześniej niż dwa dni przed Wigilią, uznaję za idiotów. Dlatego też, aby nie urazić Moniki, z uprzejmości chwytam jeden uklejony lukrem pierniczek i kieruję się do windy.
Kiedy ta wiezie mnie na czwarte piętro, kosztuję ciastko. Jest całkiem niezłe i zdecydowanie miękkie, ale nie sprawia, że czuję magię świąt. Zresztą tak po prawdzie, to ja nigdy jej nie czuję. Nawet dwudziestego piątego grudnia.
Wysiadam z windy i czym prędzej udaję się do swojego biura. W tej chwili marzę tylko o tym, aby ściągnąć płaszcz i przemoczone buty. Dobrze, że mam pod biurkiem „awaryjne" baleriny. Botki ustawię pod kaloryferem. Może wyschną do szesnastej. Albo raczej szesnastej trzydzieści, bo przecież muszę odrobić spóźnienie.
– No, jesteś wreszcie! – krzyczy Patrycja, kiedy wchodzę do naszego biura. – O matko, co ci się stało?
– Zima się stała – mruczę, ściągając płaszcz. – Nie zauważyłaś, co dzieje się za oknem? Spadło trochę śniegu i cała osiem sześć[1] stoi w korku.
Pati należy do tych osób, które potrafią kompletnie nie kodować tego, co dzieje się wokół nich. Albo raczej wypierać ze świadomości to, co niespecjalnie ją interesuje. Czasami ma to swoje plusy, ale zwykle jednak stanowi pewien problem w komunikacji.
– Serio? Filip mnie dzisiaj podrzucił. Nawet nie wiem, którędy jechaliśmy.
Tej to dobrze. Nie musi się tułać autobusami, bo zwykle narzeczony podrzuca ją do pracy. A nawet jeśli jest zmuszona skorzystać z komunikacji miejskiej, to wybiera tramwaj, który nie stoi w korkach. Ja niestety nie mam takiego komfortu, bo: po pierwsze nie mam chłopaka, który by mnie woził, po drugie nie mam samochodu, którym sama mogłabym się wozić, a po trzecie moja dzielnica pozbawiona jest trakcji tramwajowej. Tak więc pozostają mi autobusy, które rzadko kiedy jeżdżą zgodnie ze swoim rozkładem.
Wieszam płaszcz na wieszaku, po czym obracam się w stronę swojego biurka i zamieram. Na blacie, tuż obok laptopa stoi mini-choinka.
– Co to jest? – syczę, rzucając Patrycji złowrogie spojrzenie.
– No jak to co? Choinka, w końcu święta idą – odpowiada, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz na świecie.
I może jest. Ale nie dla mnie. Chwytam wstrętne sztuczne drzewko i ustawiam je na regale, za swoim miejscem pracy. Tak, abym nie musiała patrzeć na tę tanią ozdobę symbolizującą najbardziej irytujący mnie czas w roku.
– Ej, Wronka, co ty robisz? – pyta obruszona Pati, zwracając się do mnie przezwiskiem, które przylgnęło do mnie w liceum.
– Do świąt jeszcze daleko – warczę, opadając ciężko na fotel za biurkiem i ściągając przemoczone botki. – Choinkę powinno się ubierać w Wigilię, czyli za dwadzieścia cztery dni.
Chociaż ja żadnej na pewno ubierać nie będę. Odkąd wyprowadziłam się z rodzinnego domu, nie zainwestowałam we własne drzewko oraz ozdoby. I nie mam zamiaru tego robić w najbliższym czasie.
– Nie bądź taka zgorzkniała – karci mnie przyjaciółka. – Dałabyś już sobie spokój z tym całym „nienawidzę tych cholernych świąt".
Posyłam jej spojrzenie pełne politowania.
– To nie świąt nienawidzę, tylko wszystkiego, co z nimi związane.
Na samą myśl, że przygotowania trwają tygodniami, a samo Boże Narodzenie tylko trzy dni, odechciewa mi się poczynać jakiekolwiek wysiłki. Na cholerę się spinać, gonić, stresować, skoro skończy się jak zwykle – święta, święta i po świętach. Gra niewarta świeczki.
– Dobra, możesz sobie nie lubić Gwiazdki, ale to nie znaczy, że musisz odmawiać innym świątecznej atmosfery – odburkuje Patrycja i wstaje, aby ściągnąć mini-choinkę z regału i ustawić ją na swoim biurku obok figurki Świętego Mikołaja.
Nasze biurka stoją prostopadle do siebie, więc ozdoby są w zasięgu mojego wzroku, ale jak odpowiednio przesunę laptop, ekran je zasłoni. No dobra, na taki kompromis mogę się zgodzić.
– A tak w ogóle – zagaduje Pati, kiedy uruchamiam komputer – na jutrzejszym zebraniu szef ma zdradzić szczegóły tegorocznej świątecznej imprezy firmowej.
Ona wydaje się podekscytowana, a ja wydaję z siebie jęk frustracji. Drugą rzeczą, zaraz po Bożym Narodzeniu, którą znoszę w męczarniach, są wszelkie firmowe spotkania towarzyskie. A to grudniowe jest absolutnie najgorsze. Zwłaszcza odkąd nasz szef wpadł na genialny pomysł rodem z podstawówki, czyli losowanie osoby, której należy kupić prezent. I że to niby ma pozytywnie wpłynąć na integrację między pracownikami. Może miałoby to sens, gdyby pracowało nas tu kilkanaście, a nie ponad sto osób. Większości z nich nie kojarzę nawet z widzenia, a co dopiero znać ich na tyle, aby kupić trafiony prezent.
– Nie jęcz mi tu – fuka na mnie Patrycja. – Zobaczysz, będzie fajnie. Tylko zmień nastawianie.
Nie ma takiej opcji. Po prostu nie znoszę świąt i nie istnieje taka siła, która by to zmieniła. Jak co roku, będę musiała przeżyć grudzień, próbując nie popaść w paranoję.
****************************************
[1] DK86 - droga krajowa w województwie śląskim, ciągnąca się od Tychów przez Katowice do miast Zagłębia Dąbrowskiego.
***************************************
Hejka :) I jak wrażenia po pierwszym rozdziale? W założeniu miało to być opowiadanie świąteczne, ale po napisaniu 3/4 całości stwierdzam, że to bardziej obyczajówka ze świętami w tle. Liczę jednak na to, że mimo wszystko się Wam spodoba ;)
Jak wspominałam pod ostatnim rozdziałem LO, ta historia będzie moją osobistą wersją kalendarza adwentowego, więc na kolejną część zapraszam już jutro i tak codziennie, aż do Wigilii. W związku z tak intensywną publikacją nie pod każdym rozdziałem będę dodawać autorską notatkę, ale liczę na odzew ze strony czytelników. Na komentarze na pewno odpowiem ;) Postanowiłam też, że każda część zostanie opatrzona tematycznym zdjęciem. Tak dla ubogacenia historii :D
Jutro oczywiście też nowy rozdział LO, więc zapraszam do lektury obu opowiadań.
Dajcie znać, co myślicie i do napisania jutro :D
CZYTASZ
I znowu te cholerne święta!
General FictionMajka Wronkowska nie znosi Bożego Narodzenia. Może nie tyle samych świąt, co związanej z nimi otoczki. Na samą myśl o sprzątaniu, nerwowym krzątaniu się po kuchni i kupowaniu prezentów zaczyna ją boleć głowa. I to już na początku grudnia. Sprawy nie...