Wczorajsze odkrycie w kwestii tożsamości Drwala z SEO mobilizuje mnie do tego, aby niezwłocznie podjąć próbę pieczenia pierników. Skoro Błażej Śliwiński nie jest wcale tak anonimowy, jak mi się wcześniej wydawało, nie mogę mu przecież dać w prezencie niezjadliwych ciastek. Nawet jeśli sam zainteresowany twierdzi co innego. Nie chcę wyjść na kulinarną nogę, choć niewątpliwie właśnie nią jestem.
Tym bardziej chcę zrobić dobre wrażenie na Śliwińskim, że Pati usilnie próbuje mi wmówić, że wpadłam Błażejowi w oko. Co prawda, moja przyjaciółka nadal nie zorientowała się, że to ten konkretny Błażej, ale jej ciągłe komentarze nie dają mi spokoju. W sumie, jeśli mam być szczera, to on też zwrócił moją uwagę. Może udałoby się nam nawiązać bliższą relację? Chociażby koleżeńską? Fajnie by było, ale wątpię, że chciałby się ze mną kumplować, jeśli nakarmiałabym go spalenizną lub surowym ciastem.
Nie, zdecydowanie muszę zmniejszyć takie ryzyko do minimum.
Dlatego też poprzedniego wieczoru spędziłam ponad godzinę na wyszukiwaniu w Internecie najprostszego przepisu na pierniki. Okazuje się, że jest ich tyle, że nawet gdybym chciała wypróbować wszystkie, do świąt bym chyba nie zdążyła. W końcu decyduję się na przepis, którego autorka zapewnia, że pierniki są miękkie zaraz po upieczeniu. Nie wierzę w takie cuda, ale co szkodzi się przekonać.
Robię sobie listę potrzebnych składników i zaraz po pracy idę się do sklepu. Szczęśliwie udaje mi się kupić wszystkie niezbędne produkty oraz foremki w świąteczne wzory, co nastraja mnie pozytywnie do całej operacji. Nie oczekuję, że zakończy się ona pełnym sukcesem, ale liczę na to, że przynajmniej nie zupełną katastrofą.
Mój entuzjazm opada nieco, kiedy już po dotarciu do domu, wyłożeniu wszystkich składników na blat w kuchni i włożeniu na siebie kuchennego fartucha, jeszcze raz z uwagą czytam przepis.
Jakim cudem wcześniej umknął mi fakt, że należy zrobić płynny karmel? Samemu. Z cukru i wody. Cholera, to chyba wcale nie jest takie łatwe. Znając moje kulinarne szczęście, prędzej spalę patelnię, niż uda mi się osiągnąć brązową, przejrzystą, lekko ciągnącą się ciecz.
Postanawiam jednak nie poddawać się już na wstępie. W końcu Błażej okazał mi bezinteresowną pomoc, więc należą mu się pierniki z prawdziwego zdarzenia. No dobra, takie to chyba są raczej poza moim zasięgiem. Ale muszą być przynajmniej przyzwoite! I na pewno niespalone. Najlepsze, na jakie mnie stać.
Okej, jakoś to ogarnę.
Otwieram kartę na YouTubie i wpisuję „jak zrobić karmel". Wyskakuje mi kilka filmików, oglądam z uwagą wszystkie po kolei. Oczywiście według pań prezentujących proces karmelizacji cukru, jest to banalne zadanie. Tyle że, jak to mawia moja matka, wszystko jest proste, jak ktoś inny zrobi to za ciebie.
Dlatego najlepiej w takich przypadkach zastosować metodę prób i błędów. U mnie zwykle kończy się to setką błędów i jedną, wymęczoną, w miarę udaną próbą. Nie ma jednak innej rady – trzeba zakasać rękawy i wziąć się do roboty.
Wyciągam patelnię, wsypuję na nią pół szklanki cukru i zalewam wodą na tyle, aby zakryło cukier. Początkowo nic się nie dzieje, więc zgodnie z przepisem postanawiam w międzyczasie przygotować resztę składników.
Niestety pozostałe produkty kompletnie nie współpracują. Kiedy otwieram mąkę, opakowanie rozrywa się bardzo niefortunnie, przez co większość białego proszku ląduje na blacie, podłodze i, a jakżeby inaczej, na mnie. Dobrze, że przezornie ubrałam fartuch, co nie zmienia jednak faktu, że jak już udaje mi się zgarnąć bałagan z blatu i wsypać go do miski, muszę iść do łazienki, aby choć trochę się otrzepać.
Potem dodaję sodę, proszek do pieczenia, przyprawę korzenną i kakao. Tutaj, o dziwo, obywa się bez problemów. Moje szczęście nie trwa jednak długo. Nie wiem, jak to się dzieje, ale ułożone w bezpiecznym miejscu jajka nagle postanawiają zrobić sobie wycieczkę. Zajęta otwieraniem opornego słoika z miodem, nie zauważam, jak zaczynają turlać się po blacie. No i oczywiście ich wędrówka z hukiem kończy się na podłodze. W tym samym momencie, udaje mi się w końcu odkręcić ten nieszczęsny słoik. Jednak wystraszona niespodziewanym hałasem upuszczam miód, który z jeszcze większym łoskotem niż jajka rozbryzguje się po kafelkach.
Patrzę i nie wierzę.
Podłogę w mojej kuchni pokrywa brązowo-żółto-biała paćka. Wystarczyłoby, żeby wylądowały tam jeszcze margaryna i reszta produktów sypkich, a z powodzeniem mogłam przenieść stanowisko pracy na poziom podłogi. Po prostu cudownie. Już chyba gorzej być nie może.
Jęczę w duchu, zdając sobie sprawę, że z mojego dzisiejszego pieczenia nic nie wyjdzie. Kupiłam tylko jeden słoik miodu, który w obecnej sytuacji kompletnie nie nadaje się do użycia. Cholera, trzeba było wziąć kilka, tak awaryjnie. No ale jak zwykle Polak mądry po szkodzie.
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko posprzątać ten bajzel i jutro podjąć kolejną próbę. Choć tak naprawdę nie wiem, czy chcę się jeszcze w to bawić. Dzisiejsze fiasko doskonale udowadnia, że nie nadaję się do obcowania w kuchni. W żadnym wydaniu.
Zastanawiam się właśnie, czym najlepiej zebrać tę klejącą się papkę, kiedy nagle do moich nozdrzy dobiega swąd spalenizny.
Cholera! Karmel!
Czym prędzej startuję do kuchenki i to jest oczywiście kolejny błąd tego wieczoru. Okazuje się bowiem, że mieszanina miodu i surowych jajek jest równie zabójcza co nieposypany piaskiem lód na chodniku. Tak, drugi raz w ciągu dwóch dni zaliczam spektakularną glebę. Różnica polega na tym, że przy tej akrobacji nie mam żadnych świadków, ale za to pojawia się atrakcja w postaci słodkiej, lepkiej substancji pokrywającej moje ubrania i włosy.
Jęczę z bólu, bo znaczna część ciała pobolewa mnie jeszcze po wczorajszym upadku, a teraz to już nieźle się doprawiam. Z trudem podnoszę się najpierw do siadu, a potem do pozycji stojącej. Karmel wciąż się przypala, więc muszę jak najszybciej ściągnąć go z ognia, bo inaczej mogę puścić mieszkanie z dymem.
Ledwo dowlekam się do kuchenki. To, co znajduje się na patelni, ma ciemnobrązowy kolor, miejscami przywarło do naczynia, miejscami wciąż jest płynne. Szybko wyłączam palnik, chwytam rączkę patelni i próbuję przenieść ją do zlewu. Niestety dłonie mam lepkie od miodowo-jajecznej mazi, więc patelnia wyślizguje mi się, a część gorącego karmelu ląduje na odsłoniętej skórze drugiej ręki.
Krzyczę z szoku i bólu. Mam ochotę się rozpłakać. Z frustracji.
A więc jednak może być gorzej.
Opadam ciężko na podłogę i siedzę tak przez dłuższą chwilę wśród tego pobojowiska. Obolała, poparzona, wysmarowana miodem i zdołowana. Wiedziałam, że podejmowanie próby pieczenia czegokolwiek to jak proszenie się o kłopoty, ale nie sądziłam, że będzie aż tak źle. A najgorsze jest to, że będę musiała spróbować jeszcze raz. No chyba że wypadnę na inny pomysł na prezent. Na to bym jednak nie liczyła.
A więc to nie koniec. Mam jeszcze dziesięć dni, aby stworzyć coś przydatnego do spożycia i przy okazji się przy tym nie zabić.
Boże, jak ja nie znoszę świąt.
Błażeju Śliwiński vel Drwalu z SEO, obyś był wart moich katuszy.
CZYTASZ
I znowu te cholerne święta!
General FictionMajka Wronkowska nie znosi Bożego Narodzenia. Może nie tyle samych świąt, co związanej z nimi otoczki. Na samą myśl o sprzątaniu, nerwowym krzątaniu się po kuchni i kupowaniu prezentów zaczyna ją boleć głowa. I to już na początku grudnia. Sprawy nie...