Siedzę w sali konferencyjnej i ze znudzoną miną wpatruję się w Wiktora Hoffmana, naszego szefa. Nie znoszę tych cotygodniowych spotkań, bo szanowny pan prezes ma tak monotonny głos, że powinni go puszczać dzieciakom, które mają problem z zaśnięciem. Serio, kilka minut z Hoffmanem i drzemka gwarantowana. Zwykle ledwo udaje mi się utrzymać otwarte oczy i przytakiwać w odpowiednich momentach.
Tym razem to jednak nie usypiający ton spotkania sprawia, że w duchu modlę się o jak najszybsze jego zakończenie. Zazwyczaj w piątki odbywa się kilka zebrań, po jednym dla każdego z działów naszej firmy marketingowej. Dziś natomiast gnieździmy się tu wszyscy. Większość osób stoi, bo nie starczyło dla nich krzeseł. Jakie to szczęście, że Pati zaciągnęła mnie do konferencyjnej pół godziny przed spotkaniem, dzięki czemu załapałyśmy się na miejsca siedzące. To niestety nie zmienia faktu, że w pomieszczeniu jest nieprzyjemnie duszno, mimo że za oknem znów szaleje śnieżyca.
– Dobrze, to właściwie tyle z najważniejszych spraw - oznajmia w końcu Wiktor, zamykając wyświetlaną na rzutniku prezentację ze wstępnym podsumowaniem roku. – Jak widzicie, ten rok już możemy zaliczyć do udanych, ale to nie uprawnia was do leniuchowania w ostatnim miesiącu. Zwłaszcza że przed nami gorący, przedświąteczny okres – dodaje z niemrawym uśmiechem, kompletnie niepasującym do atrakcyjnego czterdziestolatka. – O właśnie, à propos świąt. Jak co roku zapraszam was na firmowe spotkanie opłatkowe w piątek przed Wigilią.
Po sali rozchodzą się pomruki zadowolenia i ekscytacji, a ja mam ochotę zgrzytać zębami. I chyba nieświadomie nawet to robię, bo Patrycja szturcha mnie łokciem i posyła znaczące spojrzenie. Psińco[1] mnie obchodzi, co ludzie sobie pomyślą. To nie tajemnica, że nie cierpię świąt, a już zwłaszcza ich namiastki celebrowanej w miejscach pracy.
To takie obłudne. Przez cały rok koleżanka z biurka obok obgaduje cię za plecami, ale na firmowej wigilii nagle jest jak do rany przyłóż. Bo święta, bo czas życzliwości, bo wypada pokazać się z dobrej strony. I nagle na wszystkich, na te dwie-trzy godziny, zaczyna działać „magia świąt", która cudownie wyparowuje wraz z dwudziestym siódmym grudnia. Jak tylko pomyślę o tej szopce, rzygać mi się chce.
– Większość z was wie - kontynuuje Wiktor – jak ważnym dla mnie aspektem jest integracja między pracownikami. Dlatego też będziemy kontynuować tradycję obdarowywania się drobnymi prezentami. Każdy z was wylosuje karteczkę w nazwiskiem koleżanki lub kolegi, któremu będzie zobowiązany coś sprezentować.
Moja nadzieja na to, że szef odpuści sobie tę idiotyczną „tradycję", właśnie umiera śmiercią tragiczną. Samą wigilię mogę jeszcze jakoś przeżyć. Chociażby przez większość czasu ukrywając się w łazience. Kiedy jednak w grę wchodzą prezenty, ucieczka już nie jest taka łatwa. Ten Hoffman to w sumie cwaniak. Każąc nam kupować sobie nawzajem upominki, zmusza nas do zaangażowania się w tę całą integrację. Bo w końcu jeśli ktoś się nie zjawi, to ktoś inny nie dostanie prezentu, i ten pierwszy wyjdzie na skąpego dupka bez krztyny przyzwoitości. No i taki to na pewno może zapomnieć o sympatii współpracowników.
Pamiętam jeden taki przypadek sprzed trzech lat. Dziewczyna z działu promocji nie dotarła na wigilię, bo dzień wcześniej się rozchorowała. Pech chciał, że wylosowała wyjątkową harpię z kadr, która nie otrzymawszy prezentu, zrobiła taką awanturę, że cała świąteczna atmosfera poszła w pizdu. Dlatego też, aby uniknąć powtórki z rozrywki, ludzie robią wszystko, aby nie opuścić tej imprezy. No i potem przychodzą zasmarkani, zakaszlani, ze stanem podgorączkowym. Taka to oto integracja z cudzymi zarazkami.
Wzdycham ciężko, już ciesząc się na przedzieranie się przez zatłoczone galerie handlowe w poszukiwaniu bzdetu, który mój kolega czy koleżanka z pracy zaraz po powrocie do domu rzuci w kąt. Tak jak ja zrobiłam między innymi z ozdobną poduszką w paskudnym sraczkowatym kolorze, którą dostałam w zeszłym roku od Kaśki z działu księgowości. Jestem przekonana, że to tak zwany prezent przechodni. Kilka miesięcy wcześniej Kaśka przeprowadzała się do nowego mieszkania. A potem w pomieszczeniu socjalnym narzekała kiedyś na to, jak nietrafione upominki otrzymała na parapetówkę. Jak nic upchnęła jeden z nich właśnie mnie.
Hm, a gdyby tak wcisnąć tę poduszkę temu, kogo wylosuję w tym roku? Może nikt się nie skapnie, a ja będę miała problem z głowy! Pozbędę się tego szkaradztwa i przy okazji oszczędzę sobie tortur w postaci zakupów. To jest genialna myśl!
– Ale żeby było ciekawiej i bardziej osobiście – ciągnie Hoffman – tym razem prezenty mają być wykonane przez was. Własnoręcznie.
Co?! To chyba jakaś kpina! Jak to własnoręcznie?! Czy on na głowę upadł?! Jak nic szef nam zbzikował!
Chyba nie jestem odosobniona w tym stwierdzeniu, bo po sali rozchodzą się ciche, nerwowe komentarze. Nawet tym, którzy zacierali ręce na otrzymanie fajnych, kupnych prezentów, mina nieco zrzedła. No i co, cwaniaki? Święta nie są wcale takie fajne, nie?
Już w zeszłym roku, kiedy to dostaliśmy dyspozycje, aby kwota przeznaczona na prezent nie przekraczała trzydziestu złotych, trudno było znaleźć coś naprawdę sensownego. W tym roku byłoby jeszcze gorzej z tą szalejącą inflacją, ale coś tam by się wykombinowało. Nawet jeśli musiałabym zapłacić trochę więcej. Co zresztą zrobiłam rok temu, kiedy trafiłam na Ewę, która uwielbia czytać. Dołożyłam dychę, kupiłam jej książkę i było z głowy. A teraz co? Sama miałabym tę książkę napisać? Przecież to czysty absurd!
– Ustalmy, że kwota, którą przeznaczycie na materiały na prezent, powinna zamknąć się w pięćdziesięciu złotych – dodaje Wiktor. – Losowanie odbędzie się w poniedziałek, Monika przejdzie po biurach z karteczkami. Liczę na waszą kreatywność i dobrą zabawę podczas tworzenia tych podarków prosto z serca.
Hoffman mówi jeszcze o szczegółach samej firmowej wigilii, ale ja już go nie słucham. Moje szare komórki wciąż próbują przyswoić abstrakcję, którą przed chwilą usłyszałam. Błagam, niech to będzie sen, mój największy koszmar. Przecież ja mam dwie lewe ręce do czegokolwiek! Jak więc niby mam coś nimi stworzyć?
Pozostaje mi jedynie modlić się, abym jakimś cudem wylosowała Patrycję. Ona się nie obrazi, jeśli wręczę jej jakiś badziew. Niestety prawdopodobieństwo takiego szczęścia jest chyba mniejsze niż wygrana w totka. Mam przeczucie, że ten, kto przygotowuje karteczki z nazwiskami, robi jakieś czary-mary, dzięki którym nie ma opcji, aby trafić na kogoś ze swojego działu. Przynajmniej mnie nie zdarzyło się to przez cztery lata. Jeśli to jest ten sprytny plan Hoffmana na zacieśnianie więzi między współpracownikami, to się szefunio nie popisał. Z tych czterech osób, którym zostałam zmuszona coś kupić, z dwoma się nawet nie witam, kiedy mijamy się na korytarzu, z trzecią jestem na „cześć", a jedynie z Ewką zamienię ze dwa zdania, jeśli na siebie wpadniemy. Tak więc generalnie lipa i ta cała integracja to tylko jedna wielka farsa.
– No nieźle – kwituje Pati, kiedy po skończonym spotkaniu sala konferencyjna zaczyna pustoszeć. – Ja wiem, że szefu miewa odpały, ale teraz to już naprawdę padło mu na mózgownicę.
– Powinniśmy mu wybić ten pomysł z głowy - sugeruję, na co przyjaciółka unosi brew z powątpiewaniem. - No co? Wyobrażasz sobie, że te ręce stworzą coś przyzwoitego? – pytam z oburzeniem, podnosząc dłonie.
– Chyba nie mają innego wyjścia. Wiesz, że szefu jest zafiksowany na integrację. W tej kwestii go nie przegadasz, a tylko sobie nagrabisz.
Wypuszczam ze świstem powietrze, wiedząc, że Pati ma rację. Jestem na straconej pozycji. Nawet jeśli udałoby mi się uzyskać poparcie innych pracowników, Wiktor i tak by się nie ugiął. Pewnie wręcz skarciłby nas za to, że wpływamy negatywnie na atmosferę w pracy, podczas gdy on walczy o to, aby była ona jak najlepsza.
– No już, Wronka, nie jęcz mi tu - zarządza Patrycja, pokazując gestem, abym podniosła się z krzesła. – Jakoś to ogarniemy.
Ta, już to widzę. To będzie najgorsza firmowa wigilia ever. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
********************************************
[1] Psińco (śląska gwara) – nic
CZYTASZ
I znowu te cholerne święta!
Fiction généraleMajka Wronkowska nie znosi Bożego Narodzenia. Może nie tyle samych świąt, co związanej z nimi otoczki. Na samą myśl o sprzątaniu, nerwowym krzątaniu się po kuchni i kupowaniu prezentów zaczyna ją boleć głowa. I to już na początku grudnia. Sprawy nie...