Agata
We wtorek kończyłam wcześniej i mogłam wreszcie pójść z dziećmi na dawno obiecany spacer. Ciocia nie mogła nam towarzyszyć, ale mogła za to odpocząć w domu w ciszy. Pogoda dopisywała i mogliśmy pójść nie tylko na plac zabaw, ale i na małe lody. Miałam jeszcze w portfelu kilka złotych, więc po gałce dla każdego wystarczyło. Ze spakowanymi w dużej torbie zabawkami do piasku ruszyliśmy w stronę parku. Były tam drabinki do wspinania, duże piaskownice i huśtawki. Dzieci od razu pobiegły w stronę atrakcji, a ja usiadłam na ławce pod rozłożystym drzewem. Opanował mnie przyjemny, choć dziwny, spokój i beztroska. Z radością patrzyłam na maluchy, które wszędzie chodziły razem. Byli bardzo samodzielni, a przynajmniej bardzo się starali. Ja pozwalałam im na pokonywanie przeszkód i nie wtrącałam się w ich zabawy, jeśli nie było takiej konieczności. Długo nie było i mogłam cieszyć się wolnym popołudniem. Byłam z nich bardzo dumna, bo mimo że mieli dopiero po trzy lata, bardzo rzadko do mnie przychodzili. Najczęściej była to potrzeba napicia się czegoś, bądź pochwalenia się zdobytym przed chwilą szczytem drabinek. Widząc, jak oboje do mnie biegną, wyjęłam z torby dwa bidony i je otworzyłam. Dopadli do wodopoju tak spragnieni, że słyszałam tylko śmieszne gulganie. Nie mieli za bardzo czasu na opowiadanie. Tylko Basia wydyszała, że będą budować zamek i żebyśmy jeszcze nie wracali. Prawdę mówiąc, to chciałam już wrócić, ale widząc ich radość, nie potrafiłam odmówić.
–A może pójdziemy na te lody? – Zaproponowałam, w nadziei że to ich skusi, ale przeliczyłam się. Franek zatrzymał się w pół kroku i z miną filozofa odwrócił się do mnie.
–To jak już zbudujemy zamek! – zawołał i pobiegł do dzieci.
No i zostałam sama z dwoma butelkami niedopitej wody i książką, która tego dnia wyjątkowo mi nie szła. Co chwilę zerkałam na swoje pociechy, kontrolując nie tylko ich położenie, ale przede wszystkim to, co robią. Długo siedziałam nad otwartą książką, a mój wzrok utkwiony był bezmyślnie przed siebie. Rozmyślałam o sobie samej. Chciałam być szczęśliwa. Trzymałam się Pawła tyle czasu, wierzyłam, że da mi dom i bezpieczeństwo. Dał mi tylko dzieci. Tak bardzo mu ufałam, że nie poznałam nawet jego prawdziwego imienia. Boże, jak można być taką naiwną? Ja byłam. Ja byłam przede wszystkim szaleńczo w nim zakochana i nie uwierzyłabym w nic złego na jego temat. Z perspektywy czasu dostrzegam wiele sytuacji, które powinny dać mi wtedy do myślenia, ale ja jego zaborczość i niechęć do spotkań ze znajomymi tłumaczyłam miłością. Głupie, a jak bardzo prawdziwe. Byłam młoda i zakochana, a on to wykorzystał i zwiał. Uśmiechnęłam się na widok mojej parki, która z piskliwym śmiechem biegała po trawie i po zebraniu swoich rzeczy wstałam z ławki. Była pora na powrót do domu. Plac był dość spory i nie chciałam przechodzić przez cały. Spokojnie, nie tracąc dzieci z oczu obeszłam go dookoła. Nieświadomie podniosłam wzrok i zatrzymałam go na idącym w moją stronę mężczyźnie. Od razu poznałam swojego szefa. Szedł z telefonem przy uchu i ciągle coś mówił, nie zauważając, że wszedł dość gwałtownie na ścieżkę rowerową, po której ktoś jechał. Facet na rowerze zareagował szybko, ale i tak odruchowo szarpnęłm prezesa za rękę.
–Zwariowała pani? – krzyknął tak, że ludzie się na nas obejrzeli.
–Przepraszam pana. – Skuliłam się lekko, bo mnie przerażał. – Wszedł pan pod koła rowerzysty.
–My się skądś nie znamy? – Zmarszczył czoło.
–Zatrudnia mnie pan, panie prezesie.
–A tak, kojarzę. – Potarł palcami czoło i schował telefon. – Przepraszam za ten wybuch.
–Nie ma sprawy. – Uśmiechnęłam się. Chyba pierwsza w historii firmy usłyszałam z ust prezesa słowo “przepraszam”.
Zanim się pożegnałam, usłyszałam od strony placu histeryczne wołanie Basi. Już wiedziałam, co się stało. Zostawiłam prezesa na ścieżce i rzucając na trawę torbę, próbowałam wyciągnąć z niej inhalator dla Franka. Ręce mi się trzęsły, ale udało mi się podać mu lek.
–Uspokój się, kochanie. – Kołysałam go w ramionach. – Basiu, co się stało?
–Nie wiem. – Płakała i ocierała policzki. – Nagle złapał się za gardło.
Pokiwałam szybko głową, ale się nie uspokoiłam. Franek oddychał coraz gorzej i robił się coraz bledszy. Nie było na co czekać. Jedna reką trzymałam syna, a drugą wsunęłam do torby. Kiedy wyjęłam telefon, ktoś stanął tuż obok mnie. Podniosłam wzrok i zmrużyłam oczy przed słońcem. Nie wiem, czego bałam się teraz najbardziej, ale życie Franka było najważniejsze. Podałam prezesowi swój telefon i przez chwilę patrzyłam mu w oczy.
–Mógłby pan wezwać pogotowie? On się dusi – zapłakałam, ale facet nawet nie drgnął. Po prostu nade mną stał. Zaskoczona brakiem reakcji wyszarpnęłam mu telefon i sama próbowałam wybrać numer. Dopiero teraz się ocknął i pochylając się do nas, wziął Franka na ręce.
–Zawiozę was, samochód tu stoi. – Głową wskazał parking przy ulicy i bez czekania na mnie poszedł w tamta stronę. Ja chwyciłam za rękę Basię i zabrałam z ziemi torbę. Do szpitala dojechaliśmy w kilka minut. Wbiegliśmy na izbę przyjęć i pewnie gdyby nie mój szef, to trochę byśmy poczekali na lekarza. Po badaniu Franek dostał inne niż dotychczas leki. Te pomogły zdecydowanie szybciej. Franek zaraz po ich podaniu się uspokoił i zasnął, jednak nie mógł zostać w gabinecie. Pielęgniarka wyprosiła nas, mówiąc, że czekają inni pacjenci. Wzięłam syna na ręce i z nim wyszłam na korytarz. Prezesa już nie było i wcale mnie to nie zaskoczyło. Usiadłam pod ścianą, a przy mnie Basia. Franek przytulony do mnie spał spokojnie i nie miałam zamiaru go budzić. Nie miałam też dokąd się spieszyć.
–I jak? – Znikąd stanął przede mną prezes.
–W porządku. Dostał leki. – Uśmiechnęłam się. – Bardzo panu dziękuję za pomoc, gdyby nie pan… – Urwałam i spojrzałam na córkę. – Kochanie, a nie chcesz popatrzeć przez okno? – Wskazałam jej krzesła po drugiej stronie korytarza i od razu tam poszła.
–Nie wiedziałem, że ma pani dzieci – odezwał się pan Werner.
–Wiem. Nie zatrudniacie matek.
–Właśnie. – Jego ton był wyniosły jak zawsze. – Może to pani wytłumaczyć?
–A po co? – Odwróciłam się do niego. – Rozumiem, że jestem już zwolniona.
–Nalegam. – Nie przestawał patrzeć mi w oczy.
–Potrzebowałam pracy. Nie miałam środków do życia, bo wszystko, co miałam, włożyłam w leczenie ciotki. Jak na złość nigdzie mnie nie chcieli. U pana zapytali tylko czy mam dzieci, skłamałam, żeby móc zarobić. Proszę się nie gniewać, wiedziałam, że długo u pana nie pracuj i że to czasowe zajęcie, ale dzieci jeść muszą.
–Niewiarygodne – westchnął i wstał z krzesła. Byłam pewna, że sobie pójdzie, ale spojrzał na śpiącego na mnie Franka. – Chce pani kawy?
–Nie, dziękuję. – W odpowiedzi kiwnął głową i zniknął w korytarzu. Wrócił po kilku minutach z dwoma kubkami kawy z automatu i czymś w małej reklamówce.
–Nie wiem, co takie małe dzieci jedzą. – Wskazal głowa Basię. –Wziąłem, co mi pani w kiosku powiedziała, rogaliki, herbatniki, jakieś wafelki i sok pomarańczowy. Mogą? – Z łagodnym uśmiechem przytaknęłam głową, na co podszedł do Basi i podał jej torbę.
Siedzieliśmy w milczeniu prawie całą godzinę. Było mi przed nim bardzo głupio, zwłaszcza że nie wiedziałam, dlaczego ze mną czeka. Nie czułam się upoważniona do pytania, co tu robi, bo nie chciałam, by czuł, że go wyganiam. Co chwilę zerkał na zegarek i widać było, że traci tu ze mną czas. Po kolejnym kwadransie zaczął bawić się kubkiem po kawie, aż w końcu wstał i zaczął się przechadzać.
–Długo jeszcze? – zawołał wyraźnie zły.
–Nie wiem – odpowiedziałam cicho. – Nie chcę go budzić. Ale nie musi pan czekać, poradzę sobie z powrotem do domu, tu blisko jest przystanek.
–Co? – Nie krył zdziwienia. – To po co my tu siedzimy?
–Czekam, aż się obudzi.
–To nie czekacie na lekarza, przyjęcie na oddział? – wybuchł tak, że Basia odłożyła słodycze na bok.
–Nie – zaśmiałam się. – Nie ma po co. Dostał leki i do domu, tylko zasnął po nich, no tak reaguje. Dlatego czekam, żeby wrócić.
–Cholera jasna! – syknął. – Ja myślałem, że czekacie na wyniki badań czy coś. Już dawno bylibyście w domu. Daj go! – Spojrzałam na jego wyciągnięte ręce. – To znaczy, proszę mi go dać, zaniosę go do samochodu.
–Nie, nie trzeba. – Uchyliłam się. – Ja muszę jeszcze do apteki, poza tym to kłopot, ja naprawdę jestem bardzo wdzięczna za pomoc.
Nie reagował na moje tłumaczenie i na siłę wziął ode mnie dziecko. Od razu poczułam ulgę i jednocześnie ból ramion. Pan Werner zaniósł Franka do auta, a ja w tym czasie weszłam do apteki. Nie zabawiłam tam długo, bo nie było mnie stać na leki. Dowiedziałam się, ile muszę zdobyć i wyszłam. Ze sztucznym uśmiechem podeszłam do opartego o maskę czarnego samochodu prezesa.
–Nie kupiła pani? – Zerknął, że nie mam niczego ze sobą.
–Nie mają tych leków. – Skłamałam i miałam wrażenie, że zrobiłam to całkiem dobrze.
–To pojedziemy do innej. – Podszedł do swoich drzwi.
–Nie ma potrzeby. Zamówiłam w tej, będą do odbioru pod koniec tygodnia. – Uśmiech nie schodził mi z twarzy.
–Dziś wtorek. – Zatrzasnął drzwi i podszedł do mnie. – Nie ma pani pieniędzy na wykupienie leków? – Zamiast odpowiedzieć, zacisnąłam usta. Chciałam w ten sposób ukryć drżenie warg. Werner nie wyglądał na kogoś, kto wie, co to znaczy nie mieć pieniędzy i domyślałam się, co uważał o osobach biednych. Nie widziałam sensu tłumaczenia mu czegokolwiek. – Recepta. – Rozkazał i wyciągnął do mnie dłoń.
–Bardzo pana proszę…
–Recepta! – Podniósł głos i od razu sięgnęłam ręką do torebki. Wyszarpnął mi kartkę z dłoni i chyba mi nie ufał, bo najpierw uważnie ją przeczytał. Niecierpliwie czekałam aż wróci. Kiedy przyszedł, miał w torebce kilka opakowań leków. Od razu mi je podał.
–Oddam, przysięgam – wyszeptałam drżącym ze wzruszenia głosem.
–Ciekawe z czego, skoro pani nie ma.
–Oddam – powtórzyłam, a w głowie miałam tylko myśl, co mogę jeszcze sprzedać.
W samochodzie podałam prezesowi swój adres. Nie byłam z tego zadowolona, ale nie potrafiłam mu się sprzeciwić. Kiedy zatrzymaliśmy się przed kamienicą, najpierw spojrzał przez szybę i dopiero wtedy odwrócił się do mnie.
–Tu pani mieszka? – zapytał . – Mało przyjemnie.
–To tylko tak wygląda. – Usprawiedliwiłam się i otworzyłam drzwi. Na szczęście Franek zdążył się obudzić i nie musiałam go nieść. Co prawda nie był wesoły, ale nie skarżył się na duszności.
Dzieci, trzymając się za ręce, powoli poszły chodnikiem w stronę naszego domu, a ja stanęłam naprzeciwko swojego szefa. Nie wiedziałam, jak mu za wszystko podziękować.
–Jeszcze raz bardzo dziękuję. – Zwiesiłam głowę. – Pieniądze prześlę przez księgowość, bo tylko ten numer konta znam.
–Jakie pieniądze? – Patrzył na mnie jak na dziwoląga.
–Za leki, paliwo.
–Daruje sobie pani, dobrze?
–To nie są pana obowiązki. Ja do końca życia będę wdzięczna za szybką pomoc.
–W takim razie prosze przyjąć jeszcze jedną i nie oddawać mi za nic pieniędzy – mówił to bezuczuciowo, jakby czytał to z kartki. – Do widzenia jutro w firmie.
–Nie zwolni mnie pan?
–Uznajmy, że jesteśmy kwita za to ratowanie przed rowerzystą. – W odpowiedzi pokiwałam szybko głową. Moja radość ulotniła się wraz z podchodzącą do nas ciotką. Jej szeroki uśmiech na widok Wernera wskazywał na jedno. Chciała mnie wyswatać.

CZYTASZ
Sobie na złość [ZAKOŃCZONA]
Любовные романыDwoje ludzi z dwóch skrajnie różnych światów. Mają inne doświadczenia, inne priorytety i cele w życiu. Każde z nich kieruje się innymi zasadami, a to rodzi wiele konfliktów i nieporozumień. Czy mimo to uda im się dojść do ładu i spotkać w punkcie pr...