Rozdział 4

354 48 3
                                    

Artur

W oczach tej dziewczyny widziałem prawdziwą ulgę. Dopiero ona uświadomiła mi, że poza bogatymi są jeszcze na tym świecie biedni. Co prawda nie sądziłem, że może nie być kogoś stać na leki. Zawsze uważałem, i tak zresztą mnie wychowano, że to od człowieka zależy, na co go stać, a na co nie. Odwróciłem się nieznacznie w stronę samochodu, ale zdążyłem zauważyć, że uśmiech na twarzy stojącej przy mnie dziewczyny nagle zmienił się w strach. Odruchowo obejrzałem się w stronę, w którą ona patrzyła. Szła do nas starsza konbieta, podpierała się kulami, ale była uśmiechnięta.
–O widzisz! – zawołała w naszą stronę i spojrzałem na zawstydzoną dziewczynę. Cholera, nawet jej imienia nie znałem, zresztą nie było mi ono do niczego potrzebne. – Dobrze że jesteś. Sąsiad dał nam trzy worki ziemniaków. – Nie bardzo rozumiałem, dlaczego patrzyła na mnie i znów zerknąłem na dziewczynę. Miała buraczano czerwone policzki.
–Idę, ciociu – szepnęła i patrząc w ziemię, stanęła naprzeciwko mnie. – Jeszcze raz panu bardzo dziękuję. Do widzenia.
–Nie zaprosisz pana na kawę? – Znów odezwała się ta kobieta. – Wejdzie pan, upiekłam babkę kakaową. – Wyciągnęła do mnie wychudzoną rękę. – Przy okazji pomoże nam pan z tymi ziemniakami.
–Tylko, że ja…
–Ja sobie poradzę – przerwała mi dziewczyna i widziałem wyraźnie, że albo się bała, albo wstydziła, albo jedno i drugie.
–Pan jest młody, silny. – Kobieta wpatrywała się we mnie, jakby wątpiła w każdą z tych cech. – Chyba nie zostawi pan takiemu chuchru sześciesięciu kilogramów kartofli?
Zakłopotany przeniosłem wzrok na swoją pracownicę i już wiedziałem, że co bym teraz nie powiedział, to będzie jej tylko bardziej wstyd. Dobra, wolałem, żeby było jej wstyd bez zerwanego kręgosłupa.
–Dobrze, chodźmy – bąknąłem niezadowolony, ale nie umiałem wykazać chęci do tej pracy. W ogóle nie miałem chęci do przebywania w tym miejscu i nie potrafiłem tego ukryć.
Kobieta o kulach poszła przed nami. Szła bardzo powoli, ale idąca obok mnie dziewczyna zwolniła jeszcze bardziej. Obejrzałem się na nią i zobaczyłem jak ociera nos. No czy to był powód do płaczu? Tego nie wiedziałem nie chciałem pytać. Chciałem mieć tę wizytę jak najszybciej z głowy i wrócić do siebie. Na widok obdrapanych ścian klatki schodowej, skrzywiłem usta. Kobieta wskazała mi stojące pod ścianą worki. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, podeszła do nich pani sprzątaczka. Złapała jeden worek i od razu poszła z nim w stronę schodów. Mój ojciec to się pewnie w grobie przewracał, jak zobaczył, że targam worki z ziemniakami dla sprzątaczki. Na szczęście nikt mnie tu nie oglądał. Chwyciłem brzeg worka i szarpnąłem. Kurwa, to serio było ciężkie. Odruchowo obejrzałem się na targającą worek po schodach dziewczynę i pokręciłem głową. Wziąłem od razu dwa. Mijając drugie piętro, spojrzałem w górę, przed nami były jeszcze dwa i coś czułem, że zatrzymamy się na ostatnim. Nie pomyliłem się. Kobieta o kulach weszła pierwsza i kluczem otworzyła nam drzwi. Najpierw wbiegły dzieci.
–Ręce! – zawołała jedna z kobiet i oboje weszli do łazienki.
Ja otrzepałem dłonie z kurzu i rozejrzałem się po mikroskopijnym mieszkaniu. Mój hol do wycierania butów był chyba większy. Stałem jak kołek, przyglądając się krzątającym paniom i dwójce dzieci,dziewczynka z piskiem ruszyła do zabawek, a jej brat trochę spokojniej usiadł na podłodze. Nie wiedziałem nawet jak się zachować. Dopiero kiedy moja pracownica do mnie podeszła, odetchnąłem, bo bałem się, że o mnie zapomniała.
–Nie wiem, co powiedzieć – odezwała się cicho.
–A mogę umyć ręce?
–Tak, oczywiście, przepraszam. – Wskazała mi ręką jasne drzwi i weszła pierwsza. Zanim ja to zrobiłem, wyjęła z szafki, wiszącej na ścianie, nieduży ręcznik i położyła go na pralce. Od razu zabrała z niej jakieś ubrania i z nimi w rękach wyszła. No można się tu było nabawić klaustrofobii. Wszystko było tak blisko siebie, że odchodząc od umywalki, kopnąłem w sedes, a odkładając ręcznik potrąciłem stojące na pralce butelki. Uciekłem stamtąd, serio. Kiedy zamykałem za sobą drzwi, usłyszałem cichą rozmowę obu pań. Zatrzymałem się i starałem coś zrozumieć. Dziewczyna płakała i mówiła najpierw coś o lekach później o pracy i zwolnieniu. Na koniec usłyszałem słowo garnitur i spojrzałem na siebie. Było z nim coś nie tak?
–Nieładnie podsłuchiwać. – Usłyszałem obok siebie cienki głosik i spojrzałem pod nogi, gdzie stała mała dziewczynka o wielkich oczach i ciemnych włosach. – Mama mówi, że rozmów dorosłych się nie podsłuchuje.
–Ma rację. – Pokiwałem głową. – Żadnych się nie podsłuchuje, nie tylko dorosłych.
–To czemu pan podsłuchuje?
–Nie podsłuchuję. Wychodziłem z łazienki. – Nie sądziłem, że będę kiedyś prowadził taką dyskusję z człowiekiem nie mającym nawet metra wzrostu. Rozmowa za drzwiami stała się głośniejsza i nie byłem pewien, czy powinienem ją słyszeć. Zreszta wpatrzona we mnie dziewczynka nie pozostawiała mi złudzeń, miała na twarzy wypisane “mama się wkurzy”. Pokiwałem głową sam do siebie i idąc za plecami małej pani domu, wszedłem do pokoju, który chyba miał być salonem, jadalnią i bawialnią. Dziewczynka chłodnym spojrzeniem wskazała mi kanapę przykrytą kocem. Nie planowałem zostawać na dłużej, jednak głupio było mi wyjść bez pożegnania. Sprężyny pode mną zatrzeszczały, a moja reakcja wywołała w dzieciach cichy śmiech. Rozglądałem się po czystym, choć bardzo ubogim wnętrzu. Było bardzo kobiece. Na stole leżała duża, chyba ręcznie robiona serweta, w oknach wisiały białe firanki, a na parapetach było mnóstwo kwiatów. Mój wzrok zatrzymał się na leżącej na stoliku przede mną książce. Nie książka mnie interesowała, a wystający z niej kawałek kartki. Owszem naruszyłem prywatność swojej pracownicy, ale napis “lombard” szczególnie zwrócił moją uwagę. Upewniając się, że żadne z dzieci na mnie nie patrzy, wysunąłem kartkę nieco dalej. Data na kwicie była sprzed tygodnia. Szybko odwróciłem się za siebie, sprawdzając czy panie nie wyszły z kuchni i przytrzymując palcem miejsce zaznaczone w książce, szybkim ruchem pociągnąłem kartkę. Zmroziło mnie kiedy na kwicie zobaczyłem co zastawiła i za ile. Zastanowiło mnie jedno, skoro tego nie sprzedała, a zastawiła, swoją drogą za marne grosze, to znaczyło, że zamierza to odzyskać, a skoro nie miała nawet na leki, to jasnym było, że na to też nie będzie miała. Usłyszałem za plecami otwierane drzwi i bez zastanowienia schowałem kwit do kieszeni marynarki. Wstałem, kiedy obie panie do mnie podeszły i z udawanym uśmiechem czekałem, co powiedzą.
–Przepraszam, że musiał pan czekać – odezwała się młodsza. Wiedziałem że płakała, bo poza mokrymi czerwonymi oczami, miała czerwony nos i opuchnięte policzki.
–Nie ma problemu – odezwałem się chłodno. – Ale jak przeszkadzam, to może już pójdę.
–Ależ skąd! – odezwała się cicho kobieta o kulach i ciężko usiadła na fotelu. – Mamy kawę i ciasto.
–Ciociu, pan się spieszy. – Głos dziewczyny się łamał. Nie wiedziałem, o co chodzi.
–Przepraszam, czy coś się pani stało?
–Nie. – Pokręciła energicznie głową i postawiła na stoliku talerz z ciastem. Pachniało tak, że zrobiłem się głodny. Dawno czegoś takiego nie czułem.
–Jeśli ma pani ochotę na moje towarzystwo przy kawie, to chętnie się napiję. – Dziewczyna spojrzała na mnie tak promiennie, że nawet szczerze się do niej uśmiechnąłem. Od razu poszła do kuchni i przyniosła na tacy dzbanek z kawą oraz filiżanki.
Niestety, poza pysznym ciastem i marną kawą, nie mieliśmy o czym rozmawiać. Ciotka spoglądała na mnie kątem oka, jakby czegoś ode mnie oczekiwała i w końcu nie wytrzymałem.
–Długo pani u nas pracuje? – Jako szef powinienem to wiedzieć, ale takimi pierdołami na co dzień się nie zajmowałem.
–Nie. – Dziewczyna odstawiła talerzyk z kawałkiem ciasta. – Jstem przed pierwszą wypłatą.
–To pani weszła mi na zebranie, nie? – Wiedziałem, że ona.
–Tak. – Nieśmiało się uśmiechnęła. – Przepraszam jeszcze raz.
–A jak to wyszło? – Tego serio byłem ciekawy, bo jak dotąd, nikomu nawet przez myśl nie przeszło, żeby w środku dnia tam wchodzić.
–To długa historia. – Odwróciła się jeszcze bardziej. Przez całą tę rozmowę nawet na mnie nie spojrzała.
–Nie spieszy mi się. – Dopiero teraz podniosła wzrok, ale zrobiła to na ułamek sekundy.
–Koleżanka powiedziała, że trzeba posprzątać między jednym a drugim zebraniem.
–Która koleżanka? – Domyślałem się, że zrobiły to specjalnie, żeby ją skompromitować.
–Nie pamiętam. – Świetnie, a ta jej jeszcze broniła. – Nie ma do czego wracać.
–Jasne. – Nie przestając jej się przyglądać, pokowałem głową. – Dziękuję za kawę, ale muszę już iść. – Podniosłem się, a zaraz za mna dziewczyna, której imienia nadal nie poznałem, ale tym razem bardziej mi to przeszkadzało. Odprowadziła mnie do drzwi i zawstydzona zwiesiła głowę.
–Nie wiem jak pana przeprosić – wyszeptała i zerknęła w stronę pokoju. – Ciocia czasem jest nieokrzesana. Niekiedy wymyśla sobie różne rzeczy i… I trudno jest jej wytłumaczyć, że coś jest inne niż myśli.
–Nie rozumiem. – Zaśmiałem się.
–Nieważne. Wytłumaczyłam jej kim pan jest i dlaczego nie powinna zapraszać pana na kawę, a już na pewno nie prosić o noszenie worków z ziemniakami. Jest mi niewymownie przykro, że do tego doszło.
–Przepraszam, a jak pani ma na imię? – na to pytanie podniosła na mnie wielkie, szeroko otwarte oczy.
–Agata, Agata Lewicka.
–Pani Agato, nie ma sprawy. Na swój sposób to było ciekawe doświadczenie.
–Nie sądziłam, że jest pan… – Urwała i znów spojrzała w podłogę.
–No jaki? – Przechyliłem głowę i czekałem aż znów na mnie spojrzy.
–Dobry – szepnęła ledwo słyszalnie i nie podnosząc głowy, spojrzała mi w oczy. Głupio się poczułem, bo chyba pierwszy raz w życiu usłyszałem coś takiego i do tego tak szczerze.
–Pójdę już. – Otworzyłem drzwi na klatkę, ale zanim wyszedłem, odwróciłem się do Agaty. –A o pracę prosze się nie martwić.
Zbiegłem po schodach i zaraz po wyjściu na zewnątrz, wziąłem głęboki oddech. To było jak podróż w nieznane, do świata, o którego istnieniu nie miałem pojęcia. Wsiadając do samochodu usłyszałem trzeszczenie skórzanej tapicerki i od razu przypomniałem sobie kanapę u Agaty, przykrytą kocem, bo zapewne nie wyglądała zbyt dobrze, z trzeszczącymi sprężynami. Patrząc na ilość drzwi w ich mieszkaniu, to na bank któreś z nich spało na tym łóżku. Nie wyobrażałem sobie tego. Sięgnąłem ręką po kluczyki i przypomniałem sobie o kwicie z lombardu. To tam pojechałem w pierwszej kolejności.
Mężczyzna siedzący za szybą był zaskoczony moim widokiem. Pewnie wszystko co tam miał nie było warte niż mój garnitur. Bez słowa pokazałem mu kwit wystawiony niecałe dwa tygodnie temu. Facet podniósł na mnie wzrok.
–I co? – zapytał.
–Ma pan to jeszcze?
–Oczywiście, termin nie minął. – Popukał palcem w kartkę. Dopiero teraz zobaczyłem, że faktycznie była tam data wykupu biżuterii.
–Chcę to odebrać.
–Żaden problem. – Uśmiechnął się. – O ile przedstawi mi pan dokument, że jest pan panią… – zawiesił lekko głos i zerknął w kartkę. – Agatą Lewicką.
–To znajoma, dała mi to, żebym wykupił.
–Tak, a za tydzień ona przyjdzie, a ja będę świecił oczami, prawda?
–Mam kwit, do cholery! – uniosłem się.
–Mógł go pan ukraść.
–Panie, ukradłem kwit, żeby za to zapłacić? – Oparłem dłonie o ladę. – Ile pan chce za to? Ona tego nie wykupi, bo ja mam kwit. Minie termin i pan to wystawi na sprzedaż za dużo wyższą cenę.
–Takie są zasady.
–W takim razie mów pan już teraz cenę i ja to już teraz kupię. No ile? Pięćset, osiemset? Trzy tysiące?
–Nie jest tyle warte – burknął facet i wyjął spod lady małe pudełko, które od razu otworzył. W środku błysnął cieniutki łańcuszek ze złota i medalik. Wszystko wyglądało na dość stare. – Wziąłem to tylko dlatego, że ona wyglądała na bardzo potrzebującą. Medalik jest więcej wart. To stara robota i dobrej próby złoto, jest zaniedbany, ale po wyczyszczeniu będzie z tego pieniądz.
–Ile?
–Myślę, że sam medalik uda mi się puścić za pięć stów.
–A jej dał pan za całość dwieście? – Podniosłem na niego wzrok. Facet trochę się zmieszał, ale takie były prawa rynku, tanio kupić,drogo sprzedać. – Ja to odkupię.
–Co panu tak zależy?
–Kaprys. – Wyjąłem portfel. – Ile za całość? Tylko szybko, bo i tak za dużo czasu straciłem.
–I co ja jej powiem jak przyjdzie?
–Prawdę, że nie wykupiła tego w terminie, pan to wystawił i trafił się kupiec. Ona się rozpłacze i wróci do domu, a ja jej to i tak oddam.
–Sześć stów za komplet – odezwał się po chwili namysłu.
–Bez zawahania rzuciłem banknoty na ladę i po schowaniu biżuterii do kieszeni, wyszedłem na zewnątrz. Był już wieczór, a ja nie zacząłem jeszcze dobrze pracować.
W drodze do domu zadzwoniłem do kilku swoich ludzi i, choć bardzo nie lubiłem robić zebrań w domu, to dziś nie miałem wyjścia. Było za późno, żeby jechać do biura. Usiedliśmy w salonie z papierami i butelką koniaku. Omawialiśmy rozwój niektórych działów firmy, rozważaliśmy zakup kilku biurowców w różnych miastach, żeby łatwiej było poszerzać działalność, ale mi coś innego chodziło po głowie.
–Dlaczego nie mamy nic charytatywnego? – wypaliłem nagle, przerywając wywód jednego z dyrektorów.
–Nie rozumiem. – facet krzywo na mnie spojrzał.
–A to proste pytanie. – Upiłem koniak. – Dlaczego przez tyle lat działania firmy, nie zajęliśmy się wspieraniem istniejących fundacji, czy założeniem swojej?
–A chciał pan prezes?
–No kurwa! – zawołałem. – Gdybym chciał, to już bym taką fundację miał, nie sądzisz? Pytam, dlaczego nikt do tej pory niczego takiego nie zaproponował i czemu żadna fundacja nie zgłosiła się po wsparcie? – Zamyślony oparłem plecy o miękką kanapę. – Ojciec się udzielał?
–Niewiele. Uczestniczył w różnych przedsięwzięciach, ale bardziej jako wisienka na torcie niż dobroczyńca, choć wiele osób myśli, że wykładał kasę.
–No tak – mruknąłem, przypominając sobie genialny PR ojca.
–Wracając do spraw tej…
–A ile potrzeba kasy,na taką fundację? – Znów mu przerwałem.
–To zależy z czym miałaby być związana.
–Przykładowo wspierająca dzieci z astmą. – Wybór nie był przypadkowy. Nie mogłem pozbyć się z pamięci widoku duszącego się Franka.
–Z astmą? – Facet się skrzywił.
–Tak, kurwa! To taka choroba.
–Wiem, ale zazwyczaj to pomoc dla ciężko chorych lub kalekich, nie wiem, białaczka, stwardnienie rozsiane, porażenie mózgowe…
–Ta, a astmatycy niech się duszą dalej. Ty wiesz ile kosztują leki na astmę?
–A pan wie? – Przyjrzał mi się uważnie i niepewnie rozejrzałem się po twarzach pozostałych facetów.
–Umów mnie na jutro na spotkanie z prawnikiem. – Rozkazałem i dolałem sobie koniaku.
–Od tego jest sekretarka. – Próbował być dowcipny, ale ja nie miałem nastroju.
–A widzisz ją tutaj? – ryknąłem i nagle wszyscy spoważnili. – Jak nie umiesz wykonać jednego telefonu, to na stanowisko dyrektora też się nie nadajesz.
–Oczywiście, panie prezesie. Na jutro.
–Brawo. Koniec zebrania. Żegnam panów.

Sobie na złość [ZAKOŃCZONA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz