Rozdział 5. Nędznicy. Część I

313 36 2
                                    

„Tak, Bóg kocha Twą duszę i Twoje bolące kości
Weź oddech, zrób krok, spotkaj mnie na dole
Wszyscy są tacy sami
Od stóp do głów
My po prostu nie potrafimy tego zrozumieć”
OneRepublic „All fall down”

Biała koperta leżąca na jego biurku zaskoczyła go. Sięgnął po nią jednak dopiero wtedy, gdy zsunął z ramion czarny płaszcz i na powrót powiesił go w szafie. Była zaadresowana do niego, zgrabnym, zamaszystym pismem Dumbledore’a. Wypuszczając z siebie powietrze, złamał pieczęć. W środku znalazł krótką, zwięzłą notatkę. Utkwił w niej spojrzenie.
Arkusik wysunął mu się z zesztywniałych nagle palców, po czym wirując, powoli opadł na marmurową posadzkę gabinetu. Severus zapadł się bezwładnie w fotelu, twarz ukrył w drżących dłoniach. Przed oczyma przemknął mu obraz dwunastoletniej Lily, siedzącej na schodach pobielanej, drewnianej werandy z podręcznikiem do eliksirów na kolanach. Przypomniał sobie siebie samego, gdy zeskoczył z drzewa i podszedł do niej z uśmiechem, proponując pomoc. Przypomniał sobie również panią Evans, częstującą ich domowymi, ciepłymi jeszcze ciastkami, gdy wieczorem odłożyli wreszcie książki i rozmawiali cicho, co chwilę zaśmiewając się do łez w nagłych atakach głupawki. Szczęście?
Szczęście. Nieliczne chwile w jego dzieciństwie, gdy naprawdę zaznawał tego pełnego spokoju i ciepła uczucia. Gdy ktoś go potrzebował. Troszczył się o niego.
„ Durley’owie wystawili dom państwa Evans na sprzedaż. Jutro jadą zabrać cenne sprzęty.
Uznałem, że powinieneś wiedzieć.”

  --

Harry siedział sztywno na tylnym siedzeniu firmowego samochodu wuja Vernona. Zgodnie z surowym nakazem wujostwa, dłonie trzymał schludnie złożone na kolanach, by nie korciło go czegokolwiek dotykać. I choć wiedział, że całą drogę ma milczeć i udawać, że nie istnieje, czuł się szczęśliwy. Przebywał w wygodnym, klimatyzowanym aucie, nie w rozpaczliwie dusznym i śmierdzącym kapustą domu pani Figg, która szczęśliwym zbiegiem okoliczności akurat dzisiaj musiała wyjechać w odwiedziny do swojego kuzyna.
Harry rozejrzał się po samochodzie. Wszyscy Dursley’owie skutecznie go ignorowali, pochłonięci swoimi zajęciami. Wuj Vernon dzierżył kierownicę, zaś żyła na jego czole niebezpiecznie pulsowała, gdy wyprzedził go kolejny motor. Och, chłopiec doskonale znał zdanie wuja na temat „tych piekielnych motocykli, na których rozbijają się idioci”. Na fotelu obok kierowcy siedziała ciotka Petunia i z uporem wpatrywała się w trzymaną na kolanach gazetę plotkarską. Na końcu Harry niechętnie spojrzał na niedbale rozwalonego obok niego Dudley’a, który kurczowo zaciskał knykcie na konsoli, miażdżąc kolejnych przeciwników i w międzyczasie robiąc sobie krótkie przerwy, by pochłonąć kolejne ciastko ze spoczywającego mu na kolanach pudełka. Kompletnie nie zwracał uwagi na swojego kuzyna.
O tak, Harry był szczęśliwy.
Z tego, co udało mu się podsłuchać dziś rano przez drzwi komórki, Dursley’owie jechali zabrać z domu rodziców ciotki Petuni najbardziej wartościowe rzeczy, nim ten zostanie on wystawiony na sprzedaż. Dopiero po kilku długich minutach chłopiec uświadomił sobie, że rodzice ciotki Petuni byli też rodzicami jego matki. Długa droga ciszyła go więc tym bardziej, gdyż miał nadzieję, że uda mu się zobaczyć miejsce, w którym kiedyś żyli jego dziadkowie. Może nawet znajdzie tam pokój jego mamy, może na ścianach będą wisieć jej zdjęcia. Może będzie nawet kilka takich, na których są razem, mamusia tuląca do siebie Harry’ego, babcia spacerująca z nim po pięknym ogrodzie, dziadek pokazujący mu, jak budować wieżę z kolorowych klocków, takich samych jak te, którymi kiedyś Dudley bawił się w wujem Vernonem.
Może zobaczy, że ktoś kiedyś kochał go najmocniej w świecie?

  --

Severus Snape nie był typem człowieka, który lubi długo sypiać. Ani za tym nie przepadał, ani też, targany nocnymi koszmarami, nie potrafił tego. Dlatego, mimo niedzieli, mimo wczesnej pory, już od dobrej godziny krył w zaułku na Cokeworth. Nie wiedział, dlaczego aportował się właśnie tutaj, na Spinner’s End, dlaczego stał właśnie przed tymi szeregowymi domami, dlaczego tak uparcie wpatrywał się w ten, w którym się wychował. Szukał w nim czegoś? Nielicznych szczęśliwych wspomnień, w których chuda, ziemista twarz jego matki rozpogadzała się w bladym uśmiechu? Nie, zdecydowanie przesłaniały je te nieszczęśliwe, połamane chwile.
Skierował swoje spojrzenie na wybite szyby salonu. Te same, obrzydliwe i odłażące tapety, nieco ciemniejsze w miejscach, w których dawniej stały meble. Wytarte drewno podłogi pokryte niezliczoną ilością gruzu, pyłu i liści. Severus wiedział, ze nikt tu nie mieszka, ten przeraźliwy dom nadal należał do niego. Kiedyś myślał o tym, czy go nie sprzedać, lecz doszedł do wniosku, że nie było nikogo, kto zapragnąłby tu żyć.
Nagle zdało mu się, że widzi przed domem swoją matkę, dobijającą się do drzwi. Kuliła się w strugach deszczu, próbując siłą wedrzeć się do środka, skąd dobiegało ciche szlochanie i podniesiony głos Tobiasza. Severus potrząsnął gwałtownie głową, próbując pozbyć się uporczywych myśli. Stwierdził, że niepotrzebnie tu przyszedł i gwałtownie obrócił się na pięcie, ruszając w stronę domu świętej pamięci państwa Evans. Długie poły czarnej szaty załopotały za nim, jakoby targane niewidzialną wichurą.

Bezdomni - severitusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz