Rozdział 21

62 3 1
                                    

Naostrzyła miecze. Oceniła stan ostrych krawędzi, powoli i skrupulatnie wpatrywała się w niebezpieczną powierzchnię. Patrzyła spokojnie. Odnaleźć w wężowych oczach można było jak zawsze powagę. Coś wodzącego na pokuszenie - coś dzikiego - oraz tak niepasującą do reszty wesołość. Nie rzucającą się w oczy, ale obecną. Przekazującą część nieoczywistej wiedzy. O swobodnym podejściu, lubości do żartów i śmiechu. Nawet na brzoskwiniowych ustach kołysała się lekkość. Oręż zniknął w futerałach i dopinając wszystko po krótkiej chwili czuła już jego ciężar na plecach. Naturalne było to czuć będąc mutantem. Odetchnęła, biorąc pyszny wdech pachnącego powietrza. Duża jego ilość wypełniła nozdrza, przyjemnie rozpierała, unosiła klatkę piersiową. Przytrzymała w płucach pozwalając by haust został na dłużej. Wypuściła mocnym równym wydechem. Uniosła głowę, rozejrzała się po okolicy, którą zdążyła już nieźle poznać. Żółte, drobne kwiaty rozchodnika wyrastały wzdłuż budynku, wraz z rozkołysanymi pasmami trawy. Kwadrat kameralnego podwórka był mniej więcej po połowie opromieniony i zacieniony, jakby walczyły ze sobą dwie odmienne natury. Od cienia płynął orzeźwiający wiaterek, od słonecznej części mocne ciepło. 

Korzystała z ciężkiej, porządnej ostrzałki przy domu kowala, wcześniej uiszczając niewielką opłatę za jej użycie. To było lepszą opcją niż ręczna ostrzałka jaką cały czas przy sobie woziła. Obejście cechowało się pragmatyzmem, było też schludne mimo popękanych od lat i słońca murów. Oświetlone i teraz, nagrzewały się przyjemnie choć nie tak horrendalnie mocno co w pełni lata. Było widać, że ktoś dba o obejście, jak i to, że lato dobiega końca, bo choć trawa wyglądała na soczystą, stawała się łykowata.

Znajdowała się na obrzeżach Beauclair, teraz mogła ruszyć wgłąb miasta. Ruszyła przez murawkę, wychodząc poza granicę budynków obejmujących trawiasty dziedziniec. Dosiadła konia, przegalopowała słabo zaludniony odcinek, jednak gdy architektura zaczęła się zagęszczać i stawała się bardziej oficjalna, poruszała się już tylko lekkim kłusem. Rozglądała się po elewacjach mając ochotę legnąć na szerokim tarasie na szczycie któregoś z płaskich, bawialnych budynków, pić wino i półleżąco patrzeć na gwiazdy. I by muzyka przygrywała w tle. Jednak do orzeźwiającego wieczoru było jeszcze daleko. Zastopowała wierzchowca przed kramem i kupiła trochę jedzenia na później. Następnie jeździła od punktu do punktu, nie było tego wiele. Łaźnia, mydlarnia, gospoda. W tej ostatniej zamierzała wykupić nocleg na jedną noc, zrezygnowała słysząc, że w stajni przy gospodzie nie ma miejsc, w takim razie bez sensu by tylko ona wygodnie nocowała. Przy barze wypiła jedno piwo na orzeźwienie, w tym czasie pogoda zaczęła się zmieniać, przybyło chmur, zaciemniło się. Zostawiając wierzchowca przy koniowiązie przeszła się pieszo szeroką ulicą by rozprostować nogi. Może nawet znajdzie odpowiednie miejsce do spędzenia miło wieczoru? Obróciła głowę w kierunku swego odbicia w przeźroczach mijanych lokali.

Tatuaży miała mało. To kolczyków posiadała dużo, była cała wykolczykowana. Uszy, brwi, nozdrza, dolna warga, sutki, i wiele, wiele innych nosiło metalowe ozdoby. Nadawały jej dodatkowego groźnego wyrazu, wyglądała jak... kolejna bandytka.

Poczuła ochotę na papierosa. Skręciła w zaułek by na spokojnie spalić. Wyjęła z kieszeni sztukę i unosząc, zamierzała odpalić. Już szykowała się do uczynienia znaku wiedźmińskiego tworzącego ogień, igni, ale ręka znieruchomiała w połowie. Poczuła... Poczuła ten zapach. Usta rozjaśnił tajemniczy, szczery uśmiech, schowała niezapalonego papierosa na później, oparła się o murek i trwała. Nie musiała długo czekać.

Inna wiedźminka, wraz z dwójką wampirów, zjawiła się w tej samej ślepej uliczce.

Cuniculus (Regis x Wiedźminka)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz