IV

77 7 9
                                    

Deandre, choć było to trudne, zdołał wrócić do normalnego życia. Z przyzwyczajenia wciąż nazywał Ziemię Midgardem, a Ziemian Midgardczykami. Kilka razy zdarzyło mu się nawet rozbić szklankę, wołając „następna!", oczywiście po asgardzku, zapominając, że poza krainą bogów nie działało to w taki sposób. W zwykłych ubraniach czuł się dziwnie, ale z każdym dniem coraz bardziej przekonywał się do koszul i jeansów. Oczywiście nie pozbył się swojej asgardzkiej szaty, ale odwiesił ją do szafy, by tam czekała na dzień, w którym będzie mógł znów ją założyć.

Wrócił na studia, mając nadzieję, że tym razem uda mu się je bez przeszkód skończyć. Przez pierwszych kilka miesięcy wszystko szło dobrze, aż w końcu pewnego wiosennego wieczoru wydarzyło się coś, czego Deandre kompletnie się nie spodziewał.

Stało się to na wyjeździe w Niemczech, gdzie, korzystając z ferii Wielkanocnych, miał odwiedzić swoją rodzinę. Tamtej nocy umówił się ze znajomymi z dawnych czasów, gdy jeszcze brał udział w szkolnych wymianach uczniów. Dał się przekonać na wyjście do baru, podczas którego i tak nie miał zamiaru wypić ani kropli alkoholu, trzymając się swoich starych zasad i pilnować, by reszta nie narobiła głupot, gdy już procenty uderzą im do głów. Szedł ulicą, ubrany w czarne spodnie i golf, na który narzucił czerwoną koszulę w kratę, co w połączeniu ze srebrną biżuterią i czarnymi włosami prezentowało się bardzo dobrze. Sprawnie omijał kałuże, nie chcąc przemoczyć trampek, które kosztowały go zbyt wiele, by mógł im pozwolić na utonięcie. Studencki budżet nie pozwalał na zakup więcej niż jednej pary na sezon.

Uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy zobaczył tłum ludzi wybiegających w panice z dużego, białego budynku. Miał zamiar jak najszybciej się stamtąd ulotnić, jednak zatrzymał się, widząc wychodzącą za nimi znajomą sylwetkę. Wstrzymał oddech, poczuł jak jego serce najpierw przyspieszyło, a potem na moment się zatrzymało. Kilkanaście metrów przed nim stał mężczyzna w asgardzkiej szacie i złotym rogatym hełmie, spod którego wystawały długie, czarne włosy.

Krzyki zostały zagłuszone przez nadjeżdżający radiowóz, który zamilkł natychmiast, gdy mężczyzna cisnął w niego strumieniem błękitnej energii. Deandre podskoczył odruchowo, przerażony całą sytuacją i choć bardzo chciał stamtąd uciec nie odszedł nawet na krok. Osoba w hełmie blokowała tłumowi drogę ucieczki, tworząc kopie samego siebie, a gdy przemówił Deandre nie miał już żadnych wątpliwości co do jego tożsamości.

Cały ten czas patrzył na Lokiego.

- Powiedziałem: „klęknijcie"! - zagrzmiał. Deandre zadrżał, słysząc ton jego głosu.

Zebrani na placu ludzie uklęknęli posłusznie. Zadowolony bóg rozłożył ręce, patrząc na nich z uśmiechem. Kopie mężczyzny pilnowały, by nikt nie odważył się uciec. Deandre stał wciąż z boku, przyglądając się wszystkiemu i nie wierząc w to, co słyszał, ciesząc się w duchu, że stał w miejscu, w którym Loki nie mógł go zauważyć.

Czy i jemu kazałby klęknąć?

- Czy to nie jest dla was naturalne? - mówił, krążąc między klęczącymi. - Jesteście stworzeni, by wami rządzić. W końcu zawsze będziecie klęczeć.

Patrzył i słuchał z przerażeniem. Nie wierzył, że ten, którego odejście tak bardzo go zabolało, ten, dla którego gotów był oddać wszystko, wyrażał się o ludziach w taki sposób. Czy o nim także myślał jak o nędznym ludzkim niewolniku, który zasługiwał tylko na to, by nim pomiatać?

Zrobiło mu się gorąco, gdy jeden z więzionych przez boga ludzi wstał. Starszy pan odważnie spojrzał Lokiemu w twarz i przemówił spokojnie:

- Nie przed kimś takim jak ty.

Kwiaty i miód, czyli gdy bóg spotyka mutanta | Loki x OCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz