XX

36 5 1
                                    

Planeta, na której Thanos planował spędzić resztę swojego życia, była niezwykle piękna. Roiło się na niej od różnych roślin, a w oddali szumiały wypływające z gór wodospady. Niewiele czasu zajęło im odnalezienie tam jednej, jedynej chatki i nietrudno było domyślić się kto w niej mieszkał.

Przed nią, na kiju, niczym strach na wróble, wisiała zbroja Thanosa. Ogród pełen był dziwnych owoców, z których część była już dawno zebrana. Owady dawały o sobie znać, wydając odgłosy podobne tym ziemskich świerszczy. Powietrze wydawało się czyste, dużo czystsze niż na Ziemi - Deandre czuł to nie tylko w swoich płucach, ale także w jego zapachu.

Aż szkoda było niszczyć to wszystko.

Kapitan Marvel wtargnęła do chatki nagle, by obezwładnić niczego niespodziewającego się olbrzyma. Zaraz za nią pojawili się panowie Scott i Banner, przytrzymując obydwa ramiona kosmity, by następnie Thor mógł odrąbać odzianą w zniszczoną rękawicę dłoń.

Później nadeszła ich kolej. Weszli do środka, prowadzeni przez Steve'a, chcąc zabrać kamienie potrzebne im do przywrócenia do życia tych, którzy stali się ofiarą śmiercionośnego pstryknięcia, jednak cały plan legł w gruzach, gdy okazało się, że kamieni wcale nie było w rękawicy.

- Gdzie one są? - zapytał Kapitan Ameryka. - Odpowiadaj.

- Wszechświat wymagał korekcji. Po tym kamienie nie były już potrzebne.

- Zamordowałeś miliardy! - wrzasnął doktor Banner, popychając Thanosa na ziemię.

- Powinniście być za to wdzięczni - wysyczał Thanos, sprawiając, że Deandre miał ochotę wbić jeden ze sztyletów głęboko w jego podłe, nieczułe serce.

Zniszczył kamienie. Kiedy przestały być mu potrzebne użył ich do ich zniszczenia, niemal tracąc przy tym życie. Thor, nie mogąc dłużej znieść jego gadania, odrąbał jego głowę toporem, a ta potoczyła się po ziemi, zanim jego cielsko z hukiem opadło na podłogę.

Bóg piorunów patrzył na niego przez chwilę, a potem wyszedł bez słowa, pozostawiając ich jedynie z ciałem Thanosa i poczuciem porażki.

* * *

Od tamtego dnia minęło pięć lat.

Próbował ułożyć sobie życie na nowo. Chodził na terapię, ale po pierwszych paru wizytach stwierdził, że nie miało to żadnego sensu. Nie lubił gadania Steve'a o tym, że musieli „iść do przodu". Problem Deandre polegał na tym, że on wcale nie chciał.

Nie chciał nawiązywać nowych znajomości po utracie starych przyjaciół, ponieważ czuł się, jakby w ten sposób zwyczajnie ich sobie zastępował, tym bardziej, że z tyłu jego głowy wciąż tkwiła myśl o tym, że istniał sposób na przywrócenie ich światu.

To znaczy istniałby, gdyby Thanos nie zniszczył kamieni.

Robiło mu się niedobrze, gdy Steve radził mu, by spróbował się z kimś umówić. Ani trochę nie krył się z tym, jak bardzo beznadziejny był jego zdaniem ten pomysł. Chłopak doskonale wiedział, że już nigdy nikogo nie będzie kochał tak, jak kochał Lokiego. Wiedział, że nawet gdyby spróbował i tak w końcu wszystko by się rozpadło, a nie chciał, by ktoś inny cierpiał, bo on nie potrafił „iść do przodu".

Odstawił miecz i sztylety na szafkę w pokoju, a asgardzką zbroję schował w szufladzie, czując, że nie sięgnie po nie zbyt szybko. Wrócił do pracy w klinice, jednak nie brał pieniędzy za swoje usługi. Ludzi było mało, a jedzenia było w brud. W dodatku nie mógł żądać zapłaty od przychodzących do niego właścicieli z owczarkami, które na jego widok machały ogonem i rozdziawiały wesoło pyski.

Kwiaty i miód, czyli gdy bóg spotyka mutanta | Loki x OCOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz