Rozdział 35

58 1 0
                                    

MINIATURKI
35
Joanna Chyłka rozsiadła się wygodnie w fotelu w salonie, odchylając głowę do góry i wzdychając lekko. Zmrużyła oczy, próbując przekonać samą siebie, że nie jest na tyle zmęczona, by po chwili odpłynąć w głęboki, zasłużony sen. Niemowlę w jej ramionach poruszyło się przez sen - Chyłka zamarła na chwilę, modląc się w duchu, by dziecko nie zbudziło się ponownie - spędziła ostatni kwadrans na karmieniu malca i czekała, aż sen zmorzy go na tyle, by nie poczuł jak jest ostrożnie odkładany do swojej kołyski.
Od kiedy opuścili szpital niecały tydzień temu, ich poukładany świat stanął na głowie. Upragnione, długo wyczekiwane dziecko - ich maleńki synek - był tak cudny, jak tylko cudny może być kilkudniowy noworodek. Oszaleli na jego punkcie do tego stopnia, że zmęczenie związane z opieką nad nim jeszcze było przyćmiewane radością związaną z jego pojawieniem się na świecie. Co dla nich najistotniejsze - jedyną osobą, która zdawała się być w nim bardziej zakochana niż sami rodzice - była mała Aleksandra. Dziewczynka najchętniej siadała w fotelu który obecnie zajmowała Chyłka i trzymała braciszka w swoich małych ramionkach tak długo, aż ten wymagał nakarmienia lub zmiany pieluchy. Ubolewała, że nie może go zabrać ze sobą do przedszkola, i kategorycznie miała pierwszeństwo w prowadzeniu wózka z dzieckiem, gdy wychodzili na spacer - choć ledwo sięgała do rączki swojego starego Silver Crossa.
Chyłka zerknęła na zegar wiszący po przeciwległej stronie i prychnęła, krzywo się uśmiechając. Przesunęła się w stronę kołyski ustawionej tuż przy fotelu z zamiarem odłożenia do niej synka - ale w ostatniej chwili zrezygnowała i z powrotem rozsiadła się, poprawiając nieco ułożenie śpiącego dziecka.
Jeszcze przyjdzie czas, gdy będzie ciężej go utrzymać na rękach. Wbrew zmęczeniu i czasami pojawiającej się bezsilności, chciała nacieszyć się tym czasem, który był jej wreszcie dany - czasem, który straciła przy narodzinach Aleksandry. Nie przegapić zmian, jakie będą się pojawiały każdego dnia i tygodnia, móc obserwować swoje dziecko gdy te będzie spokojnie drzemało w jej ramionach, wiedząc, że w ten sposób zapewnia mu to, czego tak malutki człowiek potrzebuje od niej - zwykłej, matczynej miłości i bliskości. Bruno nie był tak kruchy jak Aleksandra, nie bała się że zrobi mu krzywdę czy zaszkodzi w jakikolwiek sposób. Nie zamierała ze strachu, gdy był badany przez lekarzy czy położną, nie musiała wsłuchiwać się w jego oddech, obserwować go podłączonego do aparatury, która dziesiątkami wykresów określała jego stan.
Było tak zwyczajnie. Tak prosto.
Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk zbliżającego się do pojazdu ich domu samochodu. Domyślając się, co to może zwiastować, z żalem odłożyła w końcu dziecko do kołyski i ruszyła w stronę korytarza.
Gdy otworzyła drzwi wejściowe, jej oczom ukazał się widok mniej więcej taki, jaki się spodziewała ujrzeć o tej porze - czyli gdy dobiegała północ.
Z taksówki chwiejnym krokiem wyszedł Kormak, i jak na najlepszego kumpla przystało, właśnie pomagał wygramolić się z tylnego siedzenia swojemu o wiele bardziej wstawionemu koledze - którym był jej własny mąż.
Którego, ściślej ujmując, samodzielnie, niemalże siłą, wygnała na miasto razem z Kormakiem, by godnie uczcili narodziny ich syna w formie spóźnionego pępkowego, na które przy ostatnich narodzinach w ich rodzinie nie było sposobności. I choć Kordian zarzekał się, że skończy się tylko na jednym piwie bo nie czuje potrzeby zostawiania jej z małymi dziećmi na pastwę losu gdy powinien być przy nich - Chyłka nagadała mu o spełnianiu tradycji i obiecała, że będzie robić awantury przy każdym kolejnym wyjściu przez następne kilkanaście lat o ile najdzie ją taka ochota - i to złagodziło nieco rzekome wyrzuty sumienia Oryńskiego. Przed wyjściem wspomniała Kormakowi, że mają sobie nie żałować, bo raczej drugiej takiej okazji już może nie być - i nie była zdziwiona, widząc jak Chudzielec ugina się pod ciężarem zamroczonego alkoholem mecenasa.
- Oddałam męża, dostałam zwłoki - mruknęła głośno pod nosem i założyła ręce na boki.
Nie dziwiło ją to, że Kormak bełkocząc, próbuje usprawiedliwić Oryńskiego - może i mogłaby mu nawet pomóc przeprowadzić go po schodach - ale, na boga, była kobietą w połogu, nie będzie dźwigać pijanego męża. Nie zdziwiło jej też to, że Kordian miał na sobie inną marynarkę niż ta, w której wyszedł z domu kilka godzin temu. Natomiast kompletnie zdębiała, gdy Kordian, na szczycie schodków, odwrócił się nagle i nieco oprzytomniał. Nieco, czyli na tyle, by ją rozpoznać.
- Jo-anna! - zawołał, próbując powstrzymać beknięcie. - Kormak, to ona! Moja wspania... niała żona!
- Wiem stary, wiem, wiem doskonale... - próbował uciszyć go Chudzielec, ale nagły przypływ sił u Oryńskiego zbił go z pantałyku. Kordian jakby tylko na to czekał.
- Zordon, na litość boską, bo zaraz zacznę... - chciała uciąć Joanna, próbując jednocześnie przekonać samą siebie, że sama kazała mu wyjść się upić.
- Żono moja! Serce moje! - zawył Oryński, by po chwili pokręcić głową. - Nie, stop. Bo mnie wygna. Tego się nie słucha w tym... domu...
- Wygnam cię do garażu, jeśli...
- Chyłciu, skarbie naj...
- Dobra, stary, już naprawdę wystarczy, dzieci obudzisz...
- Syna mam, Kormak! Syna i córkę!
Chyłka jęknęła w duchu.
- Może jednak pomyślę o aneksie do umowy depozytu - warknęła Chyłka, nieco już zirytowana - bardziej zdrobnieniem swojego nazwiska które padło z ust Zordona niż tą sytuacją.
- Nie, najdroższa... żadnych anek... aneksów... - wychrypiał Kordian, pochylając się w stronę Joanny. - Już cisza. Już. Nic nie mówię.
Zachichotał lekko pod nosem, ale dał się odwrócić Kormakowi w stronę drzwi i przeprowadzić do środka domu. Chyłka zwinnie wyminęła ich w korytarzu, gdy Zordon próbował zdjąć z siebie nie swoją marynarkę.
- Bądź tak łaskaw Kormaczysko odstawić go na kanapie w salonie - mruknęła, i ruszyła w stronę kołyski, by odsunąć ją w nieco cichsze miejsce. - Nie mam w sobie takich nekrofilskich zajawek jak niektórzy moi klienci.
Chudzielec, nie bez problemów, odstawił towarzysza niedoli na wskazane przez Chyłkę miejsce w ogromnym salonie, po czym pożegnał się, przeprosił za wszelkie niedogodności jakie mogli przysporzyć swoim upojeniem alkoholowym i wrócił do czekającej na niego taksówki. Chyłka narzuciła złożony koc na Zordona i stanęła nad nim, przyglądając mu się z góry.
Obowiązek spełniony, pomyślała w duchu z uznaniem. Najważniejsze, że wrócił w jednym kawałku. Jeśli rano nie zastanie treści żołądkowych dookoła kanapy, może być tak łaskawa i przygotować mu wszystko, co tylko pomoże mu złagodzić kaca.
Odwróciła się w stronę kołyski, w której Bruno poruszył się niespokojnie. W tej samej chwili Kordian ocknął się i zaczął coś mamrotać pod nosem.
- Cichaj Zordon, dzieci obudzisz - mruknęła pod nosem. Pochyliła się nad kołyską i z największą ostrożnością podniosła owiniętego w czarny kocyk Bruna.
- Heeeey, Jo... - usłyszała za swoimi plecami i zamarła. - Don't make it bad...
- Dość już. Po pierwsze, śpij. Po drugie, serio? Beatelsi? - odwróciła się, starając się zasłonić uszka Bruna. - I jeszcze przekręcasz słowa?
- Nie, wcale nie...
- Hey, Jude" pijany pryku, nie „Hey, Jo". Istotna różnica, i ilość alkoholocytów we krwi nie tłumaczy takiej pomyłki.
- Hey, Jo - zanucił znów Oryński i próbował się podnieść, jednak nadaremno. Poprzestał się na wyciągnięciu ręki w stronę Chyłki. - Jo, jak ty. Moja... moja Jo.
Chyłka stała w miejscu, próbując ogarnąć rozumem, co tu się właśnie odwaliło.
- A widzisz! - krzyknął uradowany Oryński, i zaraz przytknął sobie palec do ust w geście uciszenia samego siebie. - No nie zaprze.. przeczysz. Jesteś Jo. Nie Asianna, Sasianna... tylko Jo.
- Gdyby nie fakt że trzymam dziecko, witki by mi opadły. - warknęła, ale kąciki jej ust drgające ku górze mówiły wszystko, a Zordon - choć napruty jak szpadel - zauważył to i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Dobranoc.

Chyłka - inaczejOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz