Rozdział 12

70 6 10
                                    

Zwinęłam portierowi kluczyki i włamałam się na dach akademika.

Potrzebowałam wyciszenia, a to miejsce wydawało mi się idealnym, aby uczcić pamięć o Sage. Gdy postawiłam nogę na betonowym podłożu, nabrałam głośno powietrza w płuca.

Nic się tutaj nie zmieniło. Z tego miejsca wciąż roztaczał się piękny widok na panoramę miasta. Brakowało tylko jednego. Sage.

Podeszłam do murku i usiadłam na nim, opierając się o ścianę. W ciągu dnia wymykałam się tu z przyjaciółką, jedząc fast foody i obgadując ludzi z kampusu. Sage śmieciła, wyrzucając papierki po rozpuszczalnych gumach, rzucając je prosto na przechodzących na dole studentów. Tak cholernie mi tego brakowało...

Bałam się tego dnia. Chciałam, żeby nie nadszedł, ale wtedy dni w kalendarzu zaczęły pędzić coraz szybciej, aż w końcu nastał ten feralny dzień.

Sięgnęłam do kieszeni, z której wyciągnęłam zapalniczkę. Ogień prysnął, ogrzewając moje dłonie. Przyłożyłam płomień do świeczki, która zapaliła się od ognia. Chwyciłam w dłonie muffinkę z lukrem i przyłożyłam do ust.

— Wszystkiego najlepszego, przyjaciółko. Tak bardzo chciałabym, żebyś była tu razem ze mną. — Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech, a po nim wypuściłam powietrze. Gdy otworzyłam oczy, lekki kłębek dymu opuszczał knot świeczki.

To była nasza tradycja. Moja i Sage. Każdego roku kupowałyśmy muffinki, które przynosiłyśmy sobie na urodziny. Solenizantka miała zamknąć oczy i powiedzieć życzenie, ale Sage nie mogła już marzyć i snuć plany o przyszłości.

Drzwi na dach wydały z siebie przeciągłe skrzepnięcie. Wzdrygnęłam się przestraszona i obróciłam w stronę wejścia.

Wayne przemierzał obłożoną kamieniami podłogę, a jego drogie buty trzeszczały pod naporem kamyczków. Podszedł do krawędzi, gdzie siedziałam i objął spojrzeniem panoramę miasta.

— Co ty tutaj robisz? — Schował dłonie do kieszeni. — Nie przyjechałaś do apartamentu, a wysłałem po ciebie szofera. A potem nie odpowiedziałaś na żadną moją wiadomość.

Sięgnęłam do dżinsowej kurtki, którą pożyczyłam od Kate i wyciągnęłam z niej telefon. Wyciszyłam go z samego rana, bo w mediach społecznościowych wszyscy upamiętniali zmarłą studentkę, a ja nie mogłam znieść widoku tych pełnych hipokryzji postów.

Ci ludzie gówno o niej wiedzieli. Nie znali jej tak dobrze jak ja. Po jej śmierci szybko o niej zapomnieli, a teraz znów przywoływali ją z zaświatów tylko dla zdobycia lajków i komentarzy, bo powodowało u mnie mdłości obrzydzenia.

Rozszerzyłam powieki, gdy na ekranie dostrzegłam ponad dwadzieścia nieprzeczytanych wiadomości i szesnaście nieodebranych połączeń.

— O rany. Dzwoniłeś tyle razy. — Przesunęłam palcem po ekranie, aby usunąć powiadomienie. — Przepraszam. — Nagle wyprostowałam się, przypominając sobie, że znajdowaliśmy się tutaj kompletnie sami. — Skąd wiedziałeś, że tutaj będę?

— Byłem w twoim pokoju i twoje przyjaciółki powiedziały mi, że mogę cię tutaj spotkać. Mówiły, że masz gorszy dzień.

Objęłam się ramionami i zaczęłam pocierać własną skórę, chcąc uchronić się przed całym światem. Tego dnia byłam bliska rozklejenia się, bo Sage znów pojawiła się w moich myślach. Widziałam ją w mleku po płatkach śniadaniowych, w książce na wykład, czy na ścianie wśród zdjęć Kate.

Gdziekolwiek się nie obróciłam, widziałam moją przyjaciółkę i ogarniał mnie żal, że w inne dni poza tym, myślałam o niej coraz rzadziej.

— Wcale nie jest gorszy — wymruczałam, podciągając nosem. — To dzień Sage — powiedziałam cicho, uderzając podeszwą buta w betonowy murek.

DARK FLAMES [TRYLOGIA FLAMES] +16Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz