Przez kilka ostatnich tygodni oczekiwaliśmy na wiadomość od Gorrara, lecz niestety list z wezwaniem jeszcze do nas nie dotarł.
Dwójka braci nie zdołała odnaleźć ciał martwych elfów. Choć Folwin w kółko powtarzał: „To nasz rozlany nektar i my musimy go zlizać", Valithra i ja nie zamierzaliśmy go słuchać. Byłem królem smoków, więc mogłem sobie pozwolić, na co żywnie chciałem.
Czasem napotykaliśmy ślady, które na pewno nie należały do wilków, prędzej do dwukrotnie większego drapieżnika. Co ciekawe za każdym razem gubiliśmy trop, co przy moim nabytym węchu było nie do wytłumaczenia.
Gdyby problemów było mało, Simimar przekazał nam, że elf, który poinformował Folwina o śmierci swoich braci, zniknął w nieznanych okolicznościach. Pewien jego dobry przyjaciel powiedział, że poszedł w nocy do lasu i również nie wrócił.
Po ponad miesiącu poszukiwań i przechadzek po elfim lesie skupialiśmy się bardziej na samych sobie niż poszukiwaniach winnych. Bawiliśmy się pośród drzew jak małe dzieci, co przynosiło nam nie lada frajdę.
Pewnego dnia graliśmy w berka. Biegłem na ślepo, przedzierając się przez największe krzaki. Widziałem tyle, na ile pozwalały mi niewielkie szczeliny między gałęziami. Valithrę miałem tuż za sobą. Prawie mnie doganiała dzięki przedartemu szlakowi.
– Zaraz cię złapię! – krzyknęła pełna determinacji, gdy prawie sięgała mojego ogona.
W pewnym momencie okolica wydała mi się na tyle znajoma, że wspomnienia z nią związane pojawiły się same w mojej głowie. Dostrzegłem wzniesienie prowadzące do zniszczonej wioski elfów, dlatego bez wahania skręciłem w tamtą stronę, olewając Valithrę.
Gdy wyskoczyłem z krzaków, wpadłem w osłupienie. Gwałtownie zatrzymałem się, czego smoczyca nie mogła się spodziewać. Wpadła na mnie i oboje przekoziołkowaliśmy kilka metrów.
– Coś tak zwolnił? – zapytała. Podobnie jak ja, odczuwała boleści na całym ciele. Prawdopodobnie znacznie gorsze, ponieważ podczas uderzenia wpadła na mój ostry grzebień.
– Nic ci... Nie jest? – odezwałem się, leżąc wciąż w bezruchu. Otworzyłem jedynie prawe oko i dostrzegłem, że wylądowaliśmy w polu świeżo posianej pszenicy.
– Ty mi powiedz – odrzekła, zwijając się z bólu.
Po kilku sekundach uniósłszy łeb do góry, ujrzałem przed sobą wioskę, która zmieniła się nie do poznania – powstawały w niej nowe, drewniane domy i mury zastąpiono kamieniem. Z daleka było słychać rozmowy oraz radosne śpiewy. Prowadziła do niej bita droga, a po obu stronach rozciągały się pola uprawne oddzielone płotem.
– Valithro! – odezwałem się, zaskoczony widokiem. – Czy ja śnię?
Smoczyca ledwie podniosła się z ziemi, zachowując się, jakby bolał ją kręgosłup od głowy po sam ogon. Najpierw popatrzyła na mnie nieco zdenerwowanym spojrzeniem, a dopiero potem na szczyt wzgórza.
Otrzepując się z brudów, przypadkiem uderzyła ogonem w ogrodzenie wykonane z kilku grubych gałęzi. Niespodziewanie rozległy się odgłosy dzwonków. W wiosce ogłoszono alarm, a jej mieszkańcy zaczęli panikować i chwytać za broń.
Zamierzałem uciekać, aby nie stwarzać zbędnych napięć między smokami a nowymi mieszkańcami. To samo radziłem mojej Valithrze, lecz ona chciała za wszelką cenę dowiedzieć się, kto zajął tereny należące wcześniej do elfów. Uważałem ten pomysł za głupi, ponieważ byłem pewien, że osiedlili się tu łowcy smoków. Dowodem na to była smocza skóra, która wisiała na jednym z ogrodzeń.
– To tylko wylinka – uspokoiła mnie Valithra.
– Wylinka? – Wytężyłem wzrok raz jeszcze i baczniej przyjrzałem się skrawkowi skóry. Ciemnoczerwone łuski lśniły w słońcu, jakby ktoś dopiero zdarł ją ze smoka. – Ogony też nam odrastają?
CZYTASZ
Żyć w Smoczej Skórze cz.1/3
FantasyBohater trafia do magicznej krainy, gdzie zostaje wplątany w wojnę między dobrem a złem. Zamienia się w smoka i spotyka dziewczynę dzielącą podobny los. Łączy ich silna więź i wspólnie stawiają czoło najeźdźcom z piekła. TEKSTU NIE WIDZIAŁ JESZCZE K...