Prolog

9.7K 287 110
                                    

Niepokój.


Właśnie to uczucie zalewa moje wnętrze, gdy lustruję badawczo wszystkie, dostępne w pomieszczeniu wiązanki, bukiety, a nawet pojedyncze kwiatki. Oddychając coraz ciężej, a jednocześnie płycej, dochodzę do wniosku, że nie znajdę tu nic odpowiedniego. Znowu.

Przesuwam spoconymi dłońmi po dżinsowych spodniach, starając się, by stały się choć trochę mniej mokre.

Czuję, że jestem o krok od ataku paniki.

Muszą być idealne, do cholery. To nie może być byle gówno. A tu wszystko wygląda jak gówno!

– Te się nadadzą – słyszę głos Luisy, właścicielki tej kwiaciarni, wychodzącej właśnie z zaplecza.

Powoli przenoszę wzrok na to, co trzyma w rękach, a następnie wbijam brązowe tęczówki w jej na pozór spokojną twarz. Widzę, że ona tez się denerwuje. Widzę, jak nerwowo zaciska palce na doniczce, którą trzyma.

Raz jeszcze obdarzam pogardliwym spojrzeniem te chaszcze, które przyniosła.

Fioletowe wrzosy.

Miała rację, w ostateczności się nadadzą. Czuję, że mój oddech powoli się uspokaja, a ja razem z nim.

– Dziękuję, Pani Williams – mamroczę zawstydzona, zakładając ciemny kosmyk włosów za ucho. Pani Williams oddycha jakby z ulgą i kładzie wrzosy na blacie przede mną. – Ile płacę? – pytam, grzebiąc chaotycznie w torebce przewieszonej przez ramię, by po chwili wyciągnąć z niej plik pomiętych banknotów.

– Nic, dziecko. Pozdrów ich tylko ode mnie – mówi spokojnie i obdarza mnie uśmiechem pełnym współczucia.

– Dziękuję, Pani Williams – powtarzam zmieszana i wciskam banknoty z powrotem do torebki.

Chwytam doniczkę wrzosów i szybko się żegnam.

– Do zobaczenia – mówię zgodnie z prawdą i wychodzę.

Od pewnego czasu widujemy się bardzo regularnie i szczerze mówiąc, dziwię się, że Luisa nie zamknęła jeszcze przeze mnie tego miejsca. Nawiedzam ją od trzech miesięcy i naprawdę, nie życzę nikomu takiej klientki, jaką sama jestem.

Jednak, mimo mojego chłodu, wszyscy od trzech miesięcy traktują mnie nadzwyczaj miło.


Jak się czujesz Hope?
Współczuję Hope,
Na koszt firmy Hope.


Od trzech miesięcy, wszystkie lokalne usługi stały się dla mnie darmowe, co doprowadza mnie do szału, a współczujący wzrok każdego z mieszkańców sprawia, że chce mi się rzygać.

– Cześć – witam się i uśmiecham cierpko, przysiadając na drewnianej ławce.

Rozglądam się instynktownie po ogarniającej okolice ciemności. Rodzice przysiadają naprzeciwko i uśmiechają się do mnie tak promiennie, że mam ochotę ich przytulić.

– Pani Williams znowu nie wzięła ode mnie pieniędzy – przewracam oczami. – Gdy wszyscy w końcu przestaną mnie traktować w taki sposób i zapisywać mnie na zeszyt, będę miała niezły dług do spłacenia – śmieję się pod nosem i spoglądam na ojca. – Ach tak, zaczęłam studia. Na razie jest w porządku. Lizzy jest w innej grupie, ale ma podobne godziny zajęć, więc często się widujemy. Tak więc jeszcze tylko siedem, krótkich lat i zostanę lekarzem – parskam nosem na myśl, jaki odległy czas dzieli mnie od zdobycia zawodu. – Tak jak chciałeś tato. Tak jak chcieliście – spoglądam na nich. Oboje kiwają głową z aprobatą i podziwem. Od zawsze byli tacy zgodni, jakby zsynchronizowani.

– Z Mattem też w porządku. Jeździmy razem na uczelnię. Za każdym razem muszę mu przypominać, żeby jechał wolniej – wywracam oczami. – Nie wiem, czy kiedykolwiek mi to minie... – odwracam wzrok i zawieszam go w ciemnej przestrzeni. – Ale jest okej. Spotykamy się trochę rzadziej, ale to przeze mnie. Jakoś nie mam ochoty, ani sił. On udaje, że rozumie, ale czuję, że zaczyna tracić cierpliwość. Pewnie tęskni za dawną Hope. Tak myślę – zaciskam mocniej szczękę, a chwilę później oczy, bo czuję łzy zbierające się na wskutek tych wyznań. Odchrząkuję nerwowo i splatam palce obu swoich rąk, a doniczkę wciskam między uda.

– Nie musicie się martwić, radzę sobie – zapewniam ich, siląc się na uśmiech. – Pani Williams kazała was pozdrowić...

– Nie boisz się siedzieć tu sama? – słyszę nagle i aż podskakuję. Łapię się odruchowo za serce, a moje wrzosy upadają na ziemię, gdy zrywam się gwałtownie z ławki.

– Kurwa! – klnę przerażona i wściekła zarazem.

Próbuję uspokoić galopujące serce i próbuję wypatrzeć postaci, która zakłóciła nasz spokój, ale jest tak cholernie ciemno, że mimo, że stoi tuż obok, nie potrafię dostrzec jego twarzy.

Jego.

To mężczyzna, wysoki, postawny, być może starszy ode mnie, gdybym miała wnioskować po wyjątkowo niskim głosie.

Podnoszę powoli swoje wrzosy, sprawdzając uszkodzenia.

– Masz szczęście, że są całe! – grzmię do mężczyzny i ściskam mocniej doniczkę. Widzę, że oparł się o drzewo, dosłownie jakieś pięć metrów ode mnie.

– Nie powinnaś przychodzić w takie miejsca sama – mówi zachrypniętym głosem, który, mam wrażenie, że już gdzieś słyszałam, ale póki nie połączę głosu z twarzą, nie ma szans, że go rozpoznam.

– Nie jestem sama – mówię pewnie i spoglądam na rodziców. Marszczę brwi, bo nagle zniknęli. Znowu mnie zostawili. Ale ja się nie boję. – A co, zgwałcisz mnie, zabijesz i zakopiesz? Tuż obok? – wyciągam rękę, zataczając nią koło w powietrzu i unoszę brew przybierając bojową postawę.

Słyszę jego krótki śmiech.

No podejdź tu gnojku, nie boję się ciebie!

– Może nie ja, ale jestem pewny, że jest masa napalonych świrów, którzy marzą o takiej bezmyślnej dziewczynce, jak ty – mówi ostro, ale czuję, że jest lekko rozbawiony. Nadal nie rusza się z miejsca.

– Nie boję się śmierci – mówię, zadzierając wysoko głowę i mam wrażenie, że naprawdę z nią teraz igram.

– Serio, spadaj stąd i wróć w normalnych godzinach – nieznajomy mówi tak niskim tonem, że po mojej skórze przechodzi nieprzyjemny dreszcz.

Po jego słowach, mój zdrowy rozsądek jakby wraca na swoje miejsce. Przełykam głośno ślinę, uświadamiając sobie, że wokoło nie ma żywej duszy. Dosłownie. Odgłosy owadów gdzieś w trawie i ujadanie psów w oddali stają się nagle niezwykle nieprzyjemne.

Robię, więc krok do przodu i najspokojniej jak potrafię kładę wrzosy na marmurowej płycie. Szybkim ruchem przesuwam inne kwiaty, w odpowiednie miejsce, bo ma być idealnie, do cholery, i ostatni raz zerkam w stronę nieznajomej sylwetki. Później wycofuję się powoli i ruszam udawanym-pewnym krokiem w stronę wyjścia.

Jednak coś każe mi się odwrócić, więc robię to i widzę, że mężczyzna stanął w tym samym miejscu, gdzie ja wcześniej i właśnie położył na płycie kolejne kwiaty, przestawiając przy tym moje wrzosy.

Zaciskam dłonie w pięści i walczę ze sobą, żeby tam nie wrócić.

Kto to do cholery jest?! I co robi przy grobie moich rodziców?


♡♡♡♡♡♡♡♡♡
Miło mi, że tu jesteś! Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej.
„Mój sąsiad, dupek" jest moim debiutem na Wattpadzie 🥳

Zapewniam, że książka pojawi się tutaj w całości, bo już od pewnego czasu jest skończona, z epilogiem włącznie ✨

Mój sąsiad - dupek [ ZAKOŃCZONE ]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz