Rozdział 26

100 26 7
                                    

Roderick

Musiałem załatwić ostatnią rzecz, nim w końcu mogłem po prostu jechać do domu. Kiedy szedłem powoli po kompletnie ciemnym placu, mimowolny dreszcz przebiegł mi po karku. Na litość boską, przecież robiłem to tysiąc razy w ciągu ostatnich lat, a jednak coś się zmieniało.

Ja się zmieniłem.

Z każdym dniem przekonywałem się, że coraz bardziej obchodził mnie Joel niż to, co dotyczyło mojej pracy. Na samą myśl o kolejnych zgniłych kompromisach i układach z bandytami tylko po to, by sprzedali swoich, robiło mi się niedobrze.

Musiałem dotrwać tylko do tej cholernej aukcji, a potem...

Cóż, sam nie miałem pojęcia, co wtedy nastąpi.

Zganiłem samego siebie w duchu, bo znowu utonąłem w myślach tak głęboko, że o mało nie wpadłem prosto w metalowe drzwi. Ostrożnie rozejrzałem się dookoła, ale w ciemności nie dało się dostrzec kompletnie niczego. Plac był pusty, a wszystkie pobliskie latarnie miały potłuczone żarówki, więc jedynym źródłem światła był księżyc.

Zapuszczone podwórko przy starym magazynie nie wyglądało najbezpieczniej. Bez entuzjazmu zapukałem w metalowe drzwi, a ponure echo poniosło się po pomieszczeniach. Zwykle otwierali ekspresowo, jednak tym razem kazali na siebie czekać.

Kiedy w końcu drzwi się uchyliły, zobaczyłem w szparze twarz z naciągniętą kominiarką. Czubek lufy zalśnił w księżycowym blasku, gdy z wolna wysunęła się na zewnątrz, zapewne by mnie nastraszyć.

— Kto tam?

— Cross — odparłem niewzruszony. — Mieliśmy się tu spotkać.

Na pewno o tym wiedzieli.

Zawsze wiedzieli.

Ja po prostu byłem o jeden krok do przodu przed nimi.

— Chwila — burknął tylko nieznajomy, nim zatrzasnął ciężkie drzwi.

Gruby metal aż zaskrzypiał od tego brutalnego ruchu.

Po drugiej stronie słyszałem pogłos kroków trzech, może nawet czterech różnych osób, ale niestety ich słowa pozostały dla mnie tylko nieokreślonym pomrukiem. Wolałbym spędzać ten czas przy jakimś dobrym filmie z pudełkiem chińszczyzny i Joelem u boku, ale czasem po prostu trzeba było robić to, co należało.

Kiedy drzwi ponownie się otworzyły, przyjąłem swoją chłodną, służbową postawę.

— Właź.

Wnętrze pachniało stęchlizną.

Kurzem, przestaną wodą i wilgotnymi murami, które od zbyt dawna pozostawiono bez ludzkiej troski i dostępu do świeżego powietrza. Klasyczny pustostan jakich wiele, gdzie każdy krok wzbudzał w powietrze pokłady pyłu, od którego szczypał nos.

Moje oczy były nieprzyzwyczajone do mroku znacznie bardziej nieprzeniknionego od tego, z którego przyszedłem. Zdążyłem dostrzec tylko tego samego postawnego goryla, zanim wszystko poszło się pieprzyć.

— Cross, tak? — spytał ponownie, tym razem bardziej zjadliwie. — Kurewsko nam miło, że jesteś.

— Taaa. Czekaliśmy na ciebie — dodał drugi głos.

Krótko po tym oberwałem w głowę czymś, co przypominało kij bejsbolowy. Uderzenie było na tyle mocne, że pod powiekami zobaczyłem gwiazdy, ale nie pozbawiło mnie przytomności, a co najważniejsze, chyba nie połamało mi czaszki.

Chciałem jakoś zareagować, obronić się swoją własną bronią, która wciąż spoczywała ukryta w kaburze pod pachą, ale zanim moje palce jej dotknęły, znowu oberwałem. Zacząłem krztusić się własną krwią, a ktoś władował mi na głowę śmierdzący worek.

Polowanie we mgle (De Luca #1)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz