Joel
To była okropna noc.
Leżałem w rozkopanej pościeli dobre dwie godziny, ale sen nie nadchodził. Mimo ciemności, czułem się kompletnie rozbudzony. Nie pomagało też to, że zza ściany słyszałem każdy szmer i skrzypnięcie materaca, gdy Rod przekręcał się na drugi bok. Najgorsze było jednak to, że ilekroć w końcu zasypiał, tyle razy budził się z kompletnym przerażeniem. Kiedy raz tam poszedłem, dotarło do mnie, że śniło mu się duszenie.
Stałem się powodem jego koszmarów.
Dotarło to do mnie o trzeciej trzydzieści nad ranem i miałem ochotę się ukarać. Zamiast tego, zacząłem naprędce myśleć, jak mogę mu pomóc. Zapaliłem pojedynczą świeczkę z dziwacznej kolekcji Rodericka i wsadziłem ją w staromodny pojedynczy świecznik. Później wytarłem mu czoło wilgotnym ręcznikiem, a przy okazji zauważyłem, że miał wysoką gorączkę.
Za każdym razem, kiedy rozchylał powieki, robiło mi się niedobrze z wyrzutów sumienia. Miał czerwone białka, które uparcie przypominały mi, jak bardzo go skrzywdziłem. Nie miało znaczenia to, że nie chciałem. Czułem się z tym okropnie.
Poświęciłem każdą wolną chwilę na opiekę nad nim.
Nigdy w życiu o nikogo się tak nie troszczyłem.
Podawałem mu wodę przez słomkę, ocierałem spocone czoło i siedziałem przy nim, jak niemy strażnik cierpienia. Jedyne chwile, kiedy go opuściłem to te, gdy musiałem nakarmić kota. Podsuwałem mu jedzenie, ale na wszystko kręcił głową.
Od patrzenia na apatię Rod'a zaczynał mnie boleć brzuch.
Co ja mu właściwie zrobiłem?
Chyba miałem przerażenie wypisane na twarzy, bo w jednej z tych krótkich chwil przytomności, wyciągnął do mnie rękę i pogładził po policzku.
— Jestem... Chory... — szeptał z trudem. Brzmiało to raczej, jakby wyduszał z siebie słowa. — Gry-pa... Nie t-twoja... Wina...
Nie wierzyłem mu.
Może i to była prawda, ale to nie grypa zostawiła mu potworne siniaki na szyi, to nie grypa zadała mu ból ani nie dusiła go tak mocno, aż popękały mu żyły w oczach. Boże, może ja naprawdę byłem niereformowalnym potworem. Wcześniej tylko kilka razy zdarzyło mi się coś podobnego, ale zawsze w obronie własnej.
Gdy żyło się w hangarach Bianco, jak zwierzę, trzeba było zawsze być czujnym.
Czasem ten podświadomy senny atak ratował mi życie.
Po prostu moja głowa jeszcze nie rozumiała, że Rod nie był taki jak oni.
Nie musiałem się przed nim bronić.
To ja powinienem był go bronić za to, co dla mnie robił.
Godziny na zegarze mijały, a ja głowiłem się nad planem działania. Wybudziłem się dopiero wtedy, gdy zegar wybił czternastą. Musiałem się zbierać na lekcję i tym razem wykorzystałem to na swoją korzyść. Złapałem pospiesznie tabletki na katar z kuchennego blatu, a spotkanie z moją uroczą nauczycielką zacząłem od specjalnego znaku, który wspólnie wymyśliliśmy dla Rodericka. Choroby i przeziębienia stały się naszym motywem przewodnim.
Przez chwilę poczułem się dumny z samego siebie.
Każdego dnia uczyłem się lepiej, zapamiętywałem więcej, a używanie dłoni do języka migowego stawało się tak naturalne, jak samo oddychanie. Czytanie nadal bywało problematyczne, ale to pisania nie cierpiałem najbardziej. Każda próba skutkowała w literach, które wyglądały, jakby naskrobał je naćpany goryl w zoo. Robiło mi się wstyd od samego patrzenia.
— Nie martw się, kochany — mówiła za każdym razem starsza kobieta i klepała mnie łagodnie po ramieniu. — Robisz się w tym coraz lepszy.
Nie wierzyłem jej, ale te słowa i tak mnie motywowały.
— Roderick na pewno jest z ciebie bardzo dumny — dodała z zachwytem, a potem odwróciła się w stronę swojej pachnącej kuchni. — Poczekaj, przyniosę ci ciasteczko!
Lubiłem do niej przychodzić.
Szybko zrozumiałem, że była nawet bardziej samotna, niż ja.
A ten podstępny agent na pewno wiedział, że to zauważę. Pokonał mnie moją własną bronią.
W głowie huczały mi dziesiątki myśli, gdy ponownie przekroczyłem próg domu. Powitał mnie kot, ale w kuchni wciąż nie było Rod'a. Skopałem więc szybko buty i prawie pobiegłem do sypialni, a to, co tam zastałem, ponownie podniosło mi ciśnienie.
Był cały spocony tak bardzo, że na jego koszulce pojawiły się mokre plamy, a na dodatek miał czerwone policzki i cały się trząsł. Oddychał przez usta i co jakiś czas pokasływał.
Pogarszało mu się.
Wcześniej podałem mu jedyny lek, który wygrzebałem z szafki, ale najwyraźniej nie pomógł.
I co ja właściwie miałem zrobić?
Pod wpływem impulsu złapałem jego telefon komórkowy, przeszedłem do kontaktów i zawiesiłem się na dobre kilka minut. Pamiętałem dwa imiona, tylko kto był kim? Vin był informatorem od teczek, z którym miał iść do klubu, ale wspomniał też lekarza...
Cierpliwie przewijałem kontakty, a było ich więcej, niż mógłbym się spodziewać. Część zwyczajna, a część zapisana jakimś szyfrem, którego nie mogłem rozgryźć.
Jak on mówił do faceta, który mnie opatrywał?
Nagle mnie olśniło.
Josh!
Od razu wybrałem opcję wiadomości tekstowej, a gdy kursor zaczął mrugać, trochę spanikowałem. Co ja właściwie mogłem mu powiedzieć? Nie byłem taki znowu najlepszy w pisaniu. Robiłem błędy.
— Mmmm — jęknął w agonii Roderick.
To był finałowy bodziec, którego potrzebowałem.
Chciałem napisać „pomóż", ale czułem, że zrobiłem tam co najmniej jeden błąd ortograficzny.
Zagryzłem swoją dumę, wysłałem i czekałem.
Zaczął oddzwaniać po dziesięciu minutach.
Cóż, nie odebrałem.
To nie tak, że poprowadziłbym z nim sensowną konwersację.
Teraz musiałem po prostu czekać.
***
Nie zapomnijcie wpaść na moje social-media:
⭐ Instagram: dominikafal_autorka
⭐ Facebook: Dominika Fal/Eliana Lascaris - strona autorska
⭐ Twitter: elianalascaris
Jeśli używacie Twittera lub Threads to będę bardzo wdzięczna, jeśli podzielicie się swoimi wrażeniami pod hashtagiem #polowaniewemgle <3
CZYTASZ
Polowanie we mgle (De Luca #1)
RomanceNapięcie w Filadelfii sięga zenitu. W tej grze sił liczy się przede wszystkim brutalność... Roderick z niecierpliwością wypatruje zakończenia swojej pracy pod przykrywką. Jest zmęczony pracą dla FBI i tym, w co go zamieniła, ale sam nie potrafi zdob...